Wyprawa 2012

Wyjazd i zwiedzanie Kijowa

        Wiedziałem, czego mogę się spodziewać po moim pierwszym wyjeździe do Zony, bo czytałem relacje ludzi będących na wyprawach organizowanych przez biuro Bis-Pol. Co prawda ludzie związani z warszawską Strefą Zero (strefazero.org) mówili mi, że z nimi spędzę dużo więcej czasu w Prypeci i samej strefie (co jest prawdą), ale jednak zdecydowałem się na krakowską firmę. Bądź co bądź zrobiła już 30 takich wyjazdów, miała dobra renomę, a plan wyprawy przypadł mi do gustu. Jeśli zdecyduję się pojechać drugi raz, to ze Strefą Zero. Wyjeżdżalismy z Krakowa, więc, mając na uwadze czekającą mnie długą podróż, przyjechałem z Warszawy dzień wcześniej. Zebraliśmy się na dworcu o 14, chwilę czekaliśmy na jednego z uczestników i wyruszyliśmy przez zakorkowany już Kraków. Jazda w stronę Tarnowa woła o pomstę do nieba, średnio jedzie się 30 km/h. Na granicy w Medyce byliśmy ok. 22. Część uczestników było już "zaprawionych" i troszkę głośnych. Na granicy dwugodzinny postój. Ukraińskie służby działają, jak im się chce: jak mają humor to idzie szybko; jak nie mają, to nawet się nie ruszą, a jak już się ruszą, to mogą dla zabawy zarządzić „trzepanie” całego autokaru. Do tego są nieprzychylnie nastawieni do osób w stanie wskazującym na spożycie. Nocna jazda do Kijowa okazała się bardzo męcząca, bo mimo pustej drogi kierowcy jechali aż do bólu przepisowo, a trasa liczy ponad 600 km. Lwów, Równe, Żytomierz i wreszcie ok. 7 rano posiłek w przydrożnej kafejce – o dziwo typowe angielskie śniadanie, którym drobna kobietka może i się naje, ale facet ważący 90 kg średnio :). Niedługo potem przedmieścia Kijowa. Witają nas posowieckie blokowiska, przy których polskie osiedla z lat 70-tych wydają się wręcz luksusowe ;). Poranne godziny, poranne korki, ale też ciekawe obserwacje poczynione przez okna autokaru i ciekawe informacje udzielane przez pilotki: w Kijowie mieszkają 3 miliony ludzi (w aglomeracji ponad 5), co powoduje, że jest to jedno z największych miast Europy; posiada 3 linie metra i setki linii autobusowych, trolejbusowych i tramwajowych. Co ciekawe, autobusy i trolejbusy są malutkie, o wiele mniejsze niż w Polsce. Kijów to "gorod gieroj" z czasów wojny, w związku z tym nadal w jego centrum stoi potężny betonowy obelisk z czerwoną gwiazdą. Pomnik wiecznie żywego Włodzimierza Ilicza rzecz jasna też stoi :). Wreszcie, po dobrej godzinie jazdy przez miasto, docieramy do parkingu w pobliżu Dniepru przy Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Muzeum jest wspaniałą gratką dla miłośników militariów. Mamy jakieś 40 minut czasu wolnego, więc biegam wszędzie, gdzie się da. W muzeum, zajmującym 10-hektarowy obszar, zebrano ponad 300000 eksponatów. Jest to swoisty park pamięci, a nad wszystkim góruje gigantyczny pomnik Matki Ojczyzny. Eksponaty nie dotyczą jedynie okresu II wojny światowej, ale też czasów nowszych. Pierwszy raz w życiu mam okazję zobaczyć i pomacać rakietę SS-20, słynnego "zabójcę miast" z lat 80-tych :) No i do tego dochodzi genialna panorama lewobrzeżnej części Kijowa.

        Ławra Kijowsko-Pieczerska jest bardzo ciekawym kompleksem klasztorno-cerkiewnym, takim prawosławnym Watykanem. I choć nie przepadam za zabytkami sakralnymi, to ten mnie zachwyca. Upał daje się mocno we znaki, a jako że Ławra położona jest na dnieprzańskiej skarpie, to bieganie góra-dół jest naprawdę męczące. Później dość krótki przejazd w okolice hostelu, położonego tuż obok Placu Kontraktowego. Zadziwiające, jaki chaos panuje w ruchu ulicznym - każdy jeździ gdzie chce i jak chce, jakby w ogóle nie istniały żadne przepisy. Mamy czas wolny, więc idę na "Kijowski Montmartre" i do 3-piętrowego, nowoczesnego "baru mlecznego", gdzie można jednak dość dobrze zjeść i wypić kufelek lokalnego piwa.

        Kolejnym punktem jest muzeum Czarnobylskie. Ma ono rangę narodowego, choć zajmuje niewielki budynek. Jak dla mnie bardzo sugestywne i poruszające - tak je sobie właśnie wyobrażałem czytając inne relacje. Wchodzi się korytarzem, nad którym wiszą tablice z nazwami wysiedlonych miejscowości. Muzeum posiada trzy sale, zawierające ekspozycje fotograficzne, makietę terenu i elektrowni, stroje strażaków i likwidatorów, fragmenty rur, łopat śmigłowca... Ostatnia sala wygląda jak prawdziwa pokrywa reaktora, a na ścianie coś w rodzaju schematów położeń prętów, jakie widzieli operatorzy w elektrowni... wypełnione jednak zdjęciami dzieci... Na środku łódka z pluszowymi zabawkami, a na suficie symboliczna mapa świata z zaznaczeniem pracujących elektrowni jądrowych. Ta sala robi na mnie największe wrażenie.

        Potem obiadokolacja w lokalnej knajpce tuż obok i ufff... hostel. Bardzo przyjemny :) Już wcześniej zgłaszałem, że chcę mieć "dwójkę" i ją otrzymuję, więc jestem bardzo zadowolony, a do tego tak zmęczony, że od razu idę spać. Nie opiszę więc przewidzianej przez organizatorów części "Kijów by night", bo nie dałem rady... ta nocna jazda mnie wykończyła. Wiem jednak, że niektórzy balowali do białego rana...


zobacz zdjęcia


Zona

        O 8 rano planowano wyjazd do Zony, więc pobudka o 7. Trafiamy na wyśmienitą pogodę - nie za gorąco, błękitne niebo, taka złota ukraińska jesień. Przewodnicy przydzieleni do Zony to Olga i Dymitrij. Olga to pani ok 50-tki, świetnie mówiąca po polsku, Dymitrij sporo młodszy, może nawet młodszy ode mnie, oboje bardzo sympatyczni. Drobiazgowe sprawdzenie, czy nikt nie zapomniał paszportu i czy dane się zgadzają z grupową przepustką - i ruszamy wzdłuż Dniepru, przez północne blokowiska Kijowa, potem wzdłuż widocznego momentami Morza Kijowskiego, przez sosnowe lasy i coraz uboższe wsie, choć to ledwie kilkadziesiąt kilometrów od stolicy Ukrainy. Poznikały zachodnie marki samochodów, za to coraz więcej Ład, Zaporożców i innych wehikułów pamiętających czasy Związku Radzieckiego. Po godzinie jazdy mijamy słynne „rondo z jajkiem", symbolem odradzającego się życia. Fotografie przy ostatnim skrzyżowaniu przed granicami strefy zamkniętej, potem kontrola paszportowa na pierwszym checkpoincie w miejscowości Dityatky. Jesteśmy w Zonie! Dookoła pustka, nieskoszona trawa, mokradła, lasy, tylko tu i ówdzie nad szosą przechodzi potężna linia przesyłowa (łącznie z takimi na 750 kV). Przejazd przez Czarnobyl, drugi checkpoint - w miejscu wsi Leliv - tam ponowna kontrola i wjazd do strefy 10 km. Wyłania się to, co tak bardzo chciałem zobaczyć, to po co tu przyjechałem - Czarnobylska Elektrownia Jądrowa im. W.I.Lenina! Przejeżdżamy wzdłuż elektrowni mijając nieoddane do eksploatacji bloki V i VI wraz z chłodniami kominowymi (tylko te bloki miały mieć chłodzenie w takiej postaci). Dalej droga wiedzie pomiędzy budynkiem elektrowni i potężnych rozmiarów stacją transformatorową najwyższych napięć - tu właśnie zbiegają się linie przesyłowe na 750 i 330 kV. Po kolei mijamy bloki I, II, III i przykryty "sarkofagiem" IV. Widać nowy komin wentylacyjny dla bloków III i IV. Dalej powstaje nowy "sarkofag" tzw. "Arka” lub New Safe Confinement - ogromna arkada obok elektrowni, która następnie zostanie przesunięta nad jej budynek po specjalnych szynach. Część szkieletu „Arki” już stoi, budowa jak widać ruszyła.


kliknij by powiększyć


        Elektrownia zostaje z tyłu, a my dojeżdżamy do Prypeci, gdzie wita nas kolejny wartownik i szlaban. Wjeżdżamy do "miasta duchów". Jedziemy gęsto zarośniętą aleją, jedną z jezdni głównej arterii miasta – Prospektu Lenina. Jeszcze nie wysiedliśmy z autokaru, ale już przeszywa mnie ponury dreszcz. Więc jestem w tym najprawdziwszym, całkowicie wymarłym mieście. Ponure posowieckie bloki, niektóre zdewastowane i obficie zarośnięte, stojące tu bez żadnej opieki i konserwacji od 26 lat.


zobacz zdjęcia


        Zwiedzamy basen "Lazur" i szkołę nr 3, mamy po ok. 20 minut na eksplorację każdego z tych budynków. Niby krótko, ale można zrobić i tak mnóstwo zdjęć. Basen funkcjonował jeszcze długo po ewakuacji Prypeci, do 1995 r. używali go pracownicy Zony. Teraz to już ruina, ograbiona i zdewastowana podobnie jak większość Prypeci. Szkoła robi bardzo ponure wrażenie, szczególnie sala, w której na podłodze leżą setki małych masek przeciwgazowych. Zniszczone i porzucone sale lekcyjne, walające się wszędzie lalki, książki, plakaty, ławki, pomoce szkolne... wszystko przesiąknięte radziecką propagandą. Drzewa, które wyrosły na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, przewyższają już sam budynek... Potem marsz ulicą Łazariewa, obok domu handlowego i jednego z wysokich, 16-piętrowych bloków ozdobionych godłem ZSRR. Idziemy na tyły domu kultury, ozdobionego graffiti wymalowanym już w XXI wieku, że niby duchy... uważam to za głupotę i profanację tego miejsca, no ale cóż, to miejsce stało się już w pewnym sensie komercyjne, przyjeżdżają tu np. fani gry komputerowej S.T.A.L.K.E.R. dla których to taka wirtualna rzeczywistość "w realu". Dalej idziemy do wesołego miasteczka. Wiele razy widziałem je na zdjęciach, ale na żywo dosłownie "wgniata w fotel". Miejsce straszliwie ponure, bardzo poruszające. I ta kontrastowa, jadowita żółć radioaktywnych wagoników diabelskiego koła, jakby nietknięta zębem czasu. Szkoda, że nie idziemy dalej, w stronę pobliskiego stadionu. Maszerujemy za to na główny plac miasta, obok nigdy nie otwartego Supersamu, domu kultury "Energetyk", hotelu "Polesie" i Domu Partii, mijamy ledwie widoczne za drzewami kino "Prometeusz" i ulicą Kurczatowa kierujemy się na przystań rzeczną przy "Kafe Prypeć". Kiedyś było to z pewnością piękne miejsce na odpoczynek; nadal jest piękne, jeśli chodzi o przyrodę, ale szpecą je niestety ponure ruiny kawiarni. A przecież tu właśnie odbywały się przyjęcia np. weselne, nawet wtedy, gdy rozwalony reaktor wystrzeliwał w niebo tony radioaktywnych cząstek, a siedzący tu, kilka kilometrów od niego, ludzie jeszcze nic o tym nie wiedzieli, bo nie podjęto jeszcze decyzji o ewakuacji miasta... Potem wracamy na główny plac, mijamy tzw "Biały Dom" - blok o wyższym standardzie, przeznaczony dla partyjnej wierchuszki i dyrekcji elektrowni - i pakujemy się do autokaru. Trzy godziny w mieście minęły nie wiem kiedy... Krótka jazda, chwila postoju przy pomniku wjazdowym do miasta i w okolicy Czerwonego Lasu. Czerwony (lub Rudy) Las to teren, który był narażony na bardzo silny opad radioaktywny w pierwszych dniach katastrofy. Las obumarł, liście zeschły się i poczerwieniały. Drzewa były tak silnie napromieniowane, że wykarczowano je i zakopano w wybetonowanych mogilnikach. Okolica nadal jest bardzo silnie skażona. Włączam pożyczony dozymetr RKSB-104. O rany! Ależ ten licznik zasuwa z pomiarem, mimo iż mierzę poziom promieniowania gamma siedząc już w autokarze! Zliczanie impulsów w Warszawie właściwie stało w miejscu, dochodząc do 0,1-0,15 µSv/h. Tu licznik pokazuje 3 µSv/h, więc około 20-30 razy więcej. A gdybym mierzył przy gruncie, to byłoby jeszcze więcej - podobno ok. 9-10 µSv/h, ale tego już nie sprawdzam, bo ruszamy pod "sarkofag" IV reaktora.


zobacz zdjęcia


        Tam 15 minut na zdjęcia, ale trzeba się ostro pchać, bo każdy chce robić jak najwięcej, bez tłumów w kadrze :) Dozymetr pokazuje znów 3 µSv/h. Widok na to wszystko z bliska daje zdrowo do myślenia. Przecież gdybym stał tu w maju 1986 r., to przez 15 minut załapałbym tyle, że wylądowałbym w szpitalu z ciężką chorobą popromienną. A gdybym podszedł jeszcze bliżej, to pewnie bym nie przeżył. Przewodnicy ostrzegają, by nie fotografować ogrodzenia pod napięciem (ze względu na zagrożenie terrorystyczne), chociaż i tak wszyscy robią ile wlezie. Jeszcze rzut oka pomnik poświęcony likwidatorom i budowniczym "sarkofagu" i czas jechać dalej. Tym razem okrążamy elektrownię od północy i podjeżdżamy pod stołówkę pracowniczą. O dziwo tu dozymetr pokazuje jakieś 0,2 µSv/h, więc niewiele więcej niż w Warszawie, właściwie w granicach błędu pomiaru. Ta strona elektrowni nie jest jak widać skażona. Na stołówce słynne bramki kontroli skażenia, zapala się napis "czisto" i można przejść dalej. Czeka na nas niezły obiad (gulasz, papka ziemniaczana - jakiś chyba specjał ukraiński, bo ciągle ją dostajemy, warzywa, barszcz ukraiński, kompot, słodka bułka na deser). Potem krótka jazda na most kolejowy i karmienie sumów żyjących w zamkniętych kanałach z wodą służącą do chłodzenia reaktorów. Rzeczywiście te słynne sumy to dwu-trzymetrowe potwory. Należy jednak podkreślić, że to nie żadne "mutanty popromienne", tylko ryby żyjące tu od lat, które są regularnie karmione i nie mają jak odpłynąć. Olga opowiada, że największy z nich, nazwany Borysem, osiągnął ok. 4 m długości. Obok pomnik Prometeusza, który przed awarią stał w centrum Prypeci, i tablice ku pamięci poległych strażaków i pracowników - taki symboliczny cmentarz.


zobacz zdjęcia


        Potem jazda w stronę miasteczka Czarnobyl, w dobrym miejscu postój w celu fotografowania Czarnobyla-2, czyli "Oka Moskwy". Jest to odbiornik radaru pozahoryzontalnego DUGA, będącego częścią radzieckiego odpowiednika amerykańskiego systemu BMEWS (Ballistic Missile Early Warning System), który był w stanie śledzić amerykańskie pociski balistyczne odpalone z kontynentalnej części USA. Anteny są dwie, większa ma rozmiary - bagatela! - 135 na 300 metrów, mniejszej z naszego punktu nie widać. Te dwie anteny współpracowały z nadajnikiem położonym na północny wschód od Prypeci, ok. 60 km od niej, już nieistniejącym. Obiekt, mimo że widoczny doskonale z każdego wyższego budynku w mieście, był tajny i pilnie strzeżony. Pogłoski mówią, że radar potrzebował nawet 1 GW mocy, co oznaczało, że jeden z bloków elektrowni w całości pracował by go zasilić. Istniały trzy radary pozahoryzontalne (zespoły nadajnik-odbiornik): dwa na Ukrainie (Czarnobyl-2 i radar w okolicy Mikołajewa w pobliżu Krymu) i jeden na Dalekim Wschodzie, w okolicach Komsomolska nad Amurem. Czarnobyl-2 i Komsomolsk monitorowały przestrzeń ponad biegunem północnym, sięgając aż do terytorium USA. Drugi radar z Ukrainy skierowany był w kierunku Chin i dalej nad wyspę Guam.

        Jedziemy dalej, mijamy checkpoint strefy 10 km, dojeżdżamy do Czarnobyla. Krótki postój przy ekspozycji pojazdów, które brały udział w usuwaniu skutków awarii. Potem wizyta w porcie rzecznym w Czarnobylu, po drugiej stronie rzeki widać wraki statków, obok opuszczone domy jednorodzinne. Dojazd do centrum miasteczka przez zarośnięte uliczki. Odwiedzamy symboliczny cmentarz miejscowości, które musiały być wysiedlone. Dla mnie wstrząsający: długa aleja z tabliczkami z nazwami, podobnie jak w muzeum w Kijowie. W parku jest też pomnik młodzieńca walczącego z bykiem i pomnik origami, który niejako łączy tragedię Czarnobyla z tragedią Hiroshimy. A nieco wcześniej stoi najprawdziwszy Włodzimierz Ilicz, warto przystanąć i go sfotografować; mi się udało, mimo że Dimitrij mnie pogonił. Szkoda też, że pomnik poległych strażaków mijany wcześniej oglądamy tylko przez szyby autokaru... A pomnik bardzo wymowny, zadedykowany "tym, którzy ratowali świat", w czym nie ma ani trochę przesady. I w całości ufundowany przez rodziny ofiar, państwo nie dało na niego ani kopiejki... Ostatni postój i zdjęcia przy tablicach wyjazdowych z miasta, kontrola dozymetryczna na checkpoincie strefy 30 km i powrót do Kijowa. Jesteśmy tak padnięci, że przysypiamy w autokarze.


zobacz zdjęcia


Powrót

        Potem 2 godziny na prysznic, zakupy itp. pakowanie się do naszego, polskiego autokaru i odjazd. No i znów cała noc jazdy. Udaje nam się być przed 6 rano do granicy, na czym nam zależało, bo o 6 jest zmiana celników, a nowa, zanim weźmie się do pracy, potrafi ponoć i dwie godziny „odpoczywać”. Starej zmianie zależy, by odprawić jak najszybciej i mieć to z głowy. Kontrola idzie nadspodziewanie szybko, o 11 jesteśmy w Krakowie. W tę stronę większość osób spała, nawet Ci co wcześniej ostro imprezowali ;) chyba 3 dni niedosypiania i picia robi swoje...

        Mnie jeszcze czekał powrót pociągiem do Warszawy, najbliższy był za pół godziny. Wiedząc że jedzie z Zakopanego w ostatni dzień studenckich wakacji, a w dodatku w niedzielę, przezornie kupiłem bilet w 1 klasie TLK... i bardzo dobrze, bo w drugiej nawet ciężko było stanąć na korytarzu.

        Wyjazd niezwykle udany – zobaczyłem, co chciałem, a nawet nieco więcej (w Kijowie).

        Na koniec zamieszczam dwie mapki, obrazujące moją wycieczkę po całej Zonie i w samej Prypeci. Jest to ślad z GPS nałożony na Google Maps przy użyciu www.gpsvisualizer.com





strona główna