Wyprawa 2013 - wrzesień
Wylot do Kijowa i zwiedzanie miasta
Tym razem wyjazd zorganizowany samodzielnie. Utrzymywałem kontakt z Oleną, przewodniczką, która była przydzielona
do naszej grupy gdy byłem wiosną z Aliena Tours. Olena powiedziała mi, że oprócz "normalnych" wycieczek, prowadzi
również niejako "prywatne" wyjazdy dla niewielkiej liczby osób, ze specjalnym, o wiele atrakcyjniejszym programem.
Owszem, cena czegoś takiego dla dwóch osób jest o wiele wyższa, ale... uznałem, że jeśli wracać do Strefy, to po
coś więcej, niż oglądanie po raz trzeci głównego placu w Prypeci. Wyjazd zacząłem planować... na wiosnę, zaraz po
powrocie z poprzedniego. No cóż, Strefa wciąga i to bardzo. Ustaliliśmy cenę, powiedziałem co bym chciał zobaczyć,
Olena zaczęła starania o pozwolenia. A ja zacząłem z żoną odkładac pieniądze, kupiliśmy bilety lotnicze do Kijowa -
chcieliśmy znaleźć się tam szybko, uniknąć długiej podróży i więcej zobaczyć na miejscu. Wyjazd zaplanowaliśmy na
wrzesień, a naszą obecność w Strefie na dwa dni, za radą Oleny na poniedziałek i wtorek (wtedy jest o wiele mniej
ludzi niż w weekendy). No i wreszcie po dograniu kilku mniejszych spraw, jak znalezienie dobrze położonego i taniego
hotelu w Kijowie, co wbrew pozorom nie jest takie oczywiste, doczekaliśmy się wyjazdu.
Lecimy w sobotę, 14 września, przed południem. Niezbyt duży LOT-owski Embrarer 195 w ciągu godziny i dwudziestu
minut przenosi nas z dość pogodnej Warszawy na zachmurzone lotnisko Kijów-Boryspol. Orientowałem się jak dotrzeć
z lotniska do hotelu "Slawutycz" gdzie mamy zarezerwowane dwa noclegi. Najpierw jedziemy lotniskowym autobusem
do stacji metra "Boryspolska" na przedmieściach Kijowa, skąd metrem do stacji "Osokorky". Na powierzchni wręcz
przytłacza nas widok gigantycznych blokowisk. Bloki z epoki radzieckiej i nowsze, wymieszane razem, wszystkie
15-20 piętrowe... bratysławska Petrżalka wygląda przyjaźniej... Możemy jechać jedną z marszrutek, albo iść wzdłuż
Dniepru około 5 km. Postanawiamy się przespacerować, mimo pełnych plecaków. Momentami pada, ale przynajmniej
możemy zobaczyć część miasta... tę brzydszą część. W końcu jednak dochodzimy do hotelu - wielkiego, radzieckiego, choć
w środku nawet całkiem w porządku. Dostajemy pokój o wyższym standardzie niż zamawialiśmy, bo obsługuje nas pan
który się uczy i za oczekiwanie robią nam taki prezent. Nie powiem, miłe, nie spodziewamy się tego.
W niedzielę wstajemy rano, ale pogoda jest fatalna - niska podstawa chmur, mżawka przechodząca w deszcz. No nic,
trzeba jednak iść i zwiedzać miasto, którego moja żona jest bardzo ciekawa. Ruszamy piechotą przez most Patona,
a potem, na prawym brzegu Dniepru wspinamy się do Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Byłem tu rok wcześniej,
ale teraz mam o wiele więcej czasu. Oglądamy czołgi, samoloty, pomniki "miast bohaterów", wyzwolicieli
Kijowa i Matki Ojczyzny.
Kolejnym obowiązkowym punktem jest Ławra Kijowsko-Peczerska. Pogoda nieco się poprawia, choć jeszcze raz przez 5 minut
leje jak z cebra... ale później wychodzi nawet słońce. W Ławrze spędzamy dobre półtorej godziny.
Ruszamy w stronę centrum, potem wsiadamy do metra na stacji "Arsenalna". Stacja znajduje się 150 m pod ziemią!
Zjeżdża się bardzo długimi schodami, po czym, gdy już wydaje się, że to stacja, to... czekają nas jeszcze jedne,
równie długie ruchome schody. Metrem szybko dojeżdżamy do ścisłego centrum, stacji "Chreszczatyk" (Kreszczatik). Wychodzimy na
główną ulicę Kijowa, o takiej samej nazwie jak stacja metra. W weekendy jest zamknięta dla ruchu kołowego,
więc spacerujemy jej środkiem, podziwiając monumentalne, socrealistyczne gmaszyska. Na końcu ulicy znajduje
się główny plac Kijowa - Majdan Niezależności. Z Majdanu ruszamy w stronę jednego z największych zabytków - Soboru
Mądrości Bożej (Soboru Św. Zofii). Na mnie nie robi on żadnego większego wrażenia - monastyr jakich wiele, tyle że stary. Za to leżąca niedaleko
cerkiew Św. Andrzeja jest jakby wprost wzięta z pocztówki. Następnie idziemy w dół, dobrze mi znanym Zjazdem Św. Andrzeja (Andrijiwśkyj uzwiz)
na Plac Kontraktowy. Tam smaczny obiadek w "Puzatej Chacie" i marsz z powrotem wzdłuż Dniepru na Chreszczatyk. I Wreszcie
powrót metrem do hotelu... właściwie w jego dalsze okolice, do stacji "Lewobereżna". Tuż obok niej mieści się hotel
"Turist", w którym byłem poprzednim razem. Do naszego "Slawutycza" jest jednak ponad kilometr spacerem. Zmęczeni docieramy
wreszcie do naszego pokoju, gdzie kosztujemy wyroby ukraińskich browarów. Ustalam z Oleną o której jutro będzie czekał na
nas kierowca pod hotelem. Olena dołączy do nasz dopiero na punkcie kontrolnym strefy 30-kilometrowej - Dityatky - bo aktualnie
znajduje się w Strefie i nie ma sensu by jechała do Kijowa, a my nie jesteśmy dziećmi i sobie poradzimy.
Zona - dzień pierwszy
Rano zjadamy obfite śniadanie i podejmujemy decyzję,
że po powrocie ze Strefy również będziemy nocować w "Slawutyczu". Rezerwujemy sobie dodatkowy nocleg i zaznaczamy na recepcji,
że możemy być dość późno wieczorem. Nasz kierowca, Oleg, czeka na nas tak jak się umawialiśmy, wrzucamy do bagażnika nasze plecaki
i ruszamy przez zatłoczone ulice. Wyjazd z Kijowa w porannym szczycie jest niełatwym zadaniem, trwa to ok. godziny. Zaczyna
delikatnie mżyć, choć na szczęście chmury nie są tak gęste jak wczoraj. Mijamy kolejne miejscowości, w końcu dojeżdżamy do Iwankowa,
gdzie szosa pustoszeje. Po dalszych kilku minutach docieramy do szlabanów punktu kontrolnego Dityatky. Oleny jeszcze nie ma, więc
prostujemy nieco kości. Zauważamy dwa wielkie TIR-y, wiozace ogromne, stalowe elementy konstrukcji nowego sarkofagu. Zauważamy ze
mają... polskie numery rejestracyjne. Kierowcy również sa z Polski, witamy się z nimi i wdajemy w pogawędkę. Okazuje się, że elementy
ważą po 54 tony (!) i jadą aż z Włoch. Niestety, mają problem, bo łączna waga ich ciężarówek wynosi ponad 80 ton, a po drodze mają
most z ograniczeniem nośności do 20 ton... muszą więc jechać inną trasą, a na tą inną nie mają stosownych zezwoleń. Ktoś uwzględnił
wagę TIR-ów "na pusto", zapomniawszy, ze wiozą ponad 50-tonowe ładunki. I teraz szarpią się z ukraińską biurokracją, która wcale nie
pomaga w realizacji priorytetowego rządowego zamówienia.
Patrzę w stronę szlabanów i rozpoznaję znajomą twarz. Jest Olena! Po chwili witamy się, milicjant sprawdza nasze paszporty, przepustki
i... szlaban podnosi się. Jesteśmy w Strefie. Ja po raz trzeci, moja żona po raz pierwszy. Olena instruuje ją co do zachowania się w
Strefie, jasna sprawa że wie, że robi to tylko "pro forma", ale musi, bo ma taki obowiązek.
Wkrótce zatrzymujemy się na terenie byłej wsi Zalesie. Tu nie byłem, więc od razu zaczynamy od nowości dla mnie. Wchodzimy do zwykłych
domów i do wiejskiego "punktu felczersko-akuszerskiego". Oprócz budynku niewiele z niego zostało, wszystko pochłonął las. Znów jedziemy
kawałek dalej i zatrzymujemy się obok pomnika i symbolicznego cmentarza żołnierzy poległych w czasie wojny. Głębiej w lesie znajduje się
okazały Dom Kultury, z dużą salą agitacyjno-propagandową, na ścianie której wymalowano napis
"niech żyje komunizm - świetlana przyszłość całej ludzkości" (Хай живе комунізм - світле майбутнє людства). Zaiste piękne hasło... przyszłość okazała się jednak mało świetlana.
Dojeżdżamy do Czarnobyla, skąd po załatwieniu spraw papierkowych dotyczących naszego poruszania się po Strefie, ruszamy drogą na zachód.
To również coś nowego dla mnie. Tak, tak, jedziemy w stronę "Oka Moskwy". Niestety Olenie nie udało załatwić się pozwolenia na wejście
na teren samego radaru, ale podjeżdżamy o wiele bliżej niż miałem okazję być. Jesteśmy w odległości jakiś 1,5-2 km, obie anteny wspaniale
stąd się prezentują ponad pasmem lasu. Szkoda, że nie możemy już bliżej... ale po prostu gdybyśmy pojechali dalej to znaleźlibyśmy się
wewnątrz lasu i dopiero pod samym radarem, tam gdzie i tak nie mogliśmy być, byłoby coś widać.
Wracamy z powrotem do Czarnobyla, przechodzimy przez aleję pamięci wysiedlonych miejscowości. Później docieramy pod pomnik Lenina i do
ślicznej cerkwi. Podobno tu był najniższy poziom promieniowania i wiele osób uznało to za cud Bozy. Czarnobyl jest
normalnie funkcjonującym, niewielkim miasteczkiem, jedyne co to rzuca się w oczy duża ilość mundurów
(ale wg słów Oleny mało kto jest wojskowym, po prostu utarł się tu taki zwyczaj). Inną kłującą w oczy rzeczą jest brak dzieci... no cóż,
Strefa Zamknięta ma swoje prawa, dzieci nie mogą w niej przebywać. Przed ruszeniem w dalszą drogę zjadamy pyszny, sycący obiad w bardzo
przytulnej kantynie.
Ruszamy w stronę elektrowni. Zatrzymujemy się jeszcze pod pomnikiem poległych strażaków i likwidatorów awarii. Mijamy kolejny punkt kontrolny,
tym razem strefy 10-kilometrowej. Jest to obszar byłej wsi Leliv. W strefie 10-kilometrowej na stałe mieszka tylko jedna osoba, starszy pan,
który jednak cieszy się doskonałym zdrowiem. Inni jedynie pracują w niej w systemie zmianowym. Wkrótce za szlabanami zatrzymujemy się przy
pomniku żołnierzy z II Wojny Światowej pochodzących ze wsi Kopaczi. Obok niego niewielki budynek przedszkola. Byłem tu już wiosną, zrobiło
to na mnie przygnębiające wrażenie, te dziecięce łóżeczka, krzesełka, szafeczki... brrrr... Kopaczi wysiedlono dopiero 2 maja 1986 r. a większość
zabudowań wsi zrównano z ziemią. Olena pokazuje nam tzw. hotspot pod jednym z drzew. Musiała tam trafić jakas aktywna cząstka z opadu,
promieniowanie gamma lokalnie sięga ponad 6 µSv/h, a więc więcej niż pod samym Sarkofagiem.
Jedziemy dalej. Na poprzednich wyjazdach widziałem stąd czubek komina, a teraz rzuca się w oczy
głównie ogromna arkada nowego Sarkofagu. Podjeżdżamy bliżej, elektrownia wyłania się w całej okazałości,
ale my skręcamy w prawo, przez mostek nad kanałem z wodą chłodzącą, w stronę nigdy niedokończonych bloków V i VI i ich chłodni kominowych.
Bardzo chciałem zobaczyć z bliska ten obszar i oto marzenie się spełnia! Co ciekawe, nasza przewodniczka i kierowca też są tu pierwszy raz, wyraźnie
widać po nich zaciekawienie i chęć obejrzenia wszystkiego dokładnie. Nie dochodzimy co prawda bezpośrednio do budynków nieczynnych energobloków,
ale ruszamy groblą w stronę chłodni kominowych. Ta dla bloku VI to zaledwie podstawa przyszłej budowli, ale ta dla bloku V była już bliska ukończeniu,
podobnie jak jej macierzysty blok. Prowizorycznym "mostkiem", po zmurszałych deskach, docieramy do jej wnętrza. Konstrukcja jest gigantyczna! Nie
oddadzą tego żadne zdjęcia, to po prostu trzeba zobaczyć by mieć skalę. Pomyśleć ile ludzkiej pracy, ile stali i betonu zostało tu zmarnowane...
Sprawdzamy teren dozymetrami, ale promieniowanie jest nijakie, właściwie niewiele wykracza ponad poziom tła. Wracamy do samochodu i ruszamy nad brzeg
sztucznego Jeziora Czarnobylskiego, do laboratorium radiobiologicznego. Ciekawy kompleks budynków, na jednym z pięter znajdujemy w słoikach jakieś dziwne
okazy ryb i... sam nie wiem czego, wygląda mi to na jakieś potworne mutanty. Nie wiązałbym tego z napromieniowaniem, tylko z tym że po prostu odłowiono
takie ciekawostki i tu zostały. W budynku obok długie rzedy pojemników, których przeznaczenia nie znam, ale kojarzą mi się jedynie z inkubatorami
z "Seksmisji". Samo jezioro ładne, niedaleko nas siedzi stadko kormoranów, spod nóg niemalże ucieka nam lis... po prostu królestwo przyrody.
Wracamy na główną drogę, robimy kilka zdjęć elektrowni znad kanału, przejeżdżamy między halą maszyn i stacją transformatorową. Gdzieś na środku drogi
najzwyczajniej w świecie leży sobie i wygrzewa się pies, nic sobie nie robiąc z naszego samochodu... Dopiero z bliska widać jak niesamowitą konstrukcją
jest NSC. Dosłownie kilka dni temu znów został wydźwignięty wyżej, osiągając już planowaną wysokość.
W tej chwili jest już rozmiarów piramidy Cheopsa, a przecież zostanie dobudowana jeszcze druga połowa. To naprawdę gigantyczne dzieło inżynieryjne.
Oleg jedzie w stronę "wiaduktu śmierci", gdzie nagle gwałtownie hamuje i nakazuje nam ciszę... tuż przy drodze pasie się w najlepsze kilka koni
Przewalskiego - dorosłe i źrebięta. Jabłonie sa wręcz oblepione owocami, koniki mają więc w bród jedzenia. Patrzą na nas niezbyt ufnie, ale w ogóle
nie okazują strachu. Podchodzimy na nie więcej niż 20 m, robimy kilka dobrych zdjęć. Żyją sobie bez przeszkód na terenie "Czerwonego Lasu",
gdzie za moim pierwszym pobytem w Strefie straszono nas nawet przed wejsciem na trawę... Żegnamy się z konikami i jedziemy do niezbyt odległej stacji
Janów. Tu jeszcze nie byłem. Okazuje się że w budynku jest strażnik, trzeba mu okazać niezbędne przepustki. Klimat stojacych tu od wielu lat, zardzewiałych
lokomotyw i wagonów z czerwonymi gwiazdami jest wręcz niesamowity. Ale muszę przyznać, że tak czasem wyglądają niektóre zapuszczone bocznice na terenach PKP.
Po raz pierwszy dojeżdżamy do Prypeci. Zanim jednak przekroczymy szlaban, skręcamy w prawo i dochodzimy do dworca autobusowego. Na ścianie jest mapa, pokazująca rejony ewakuacji. Cały budynek jest jak wszystko inne, zrujnowany i zarośnięty. Wracamy do punktu wjazdowego. Strażnicy widać znają dobrze Olenę, rzucają tylko okiem na przepustki i podnoszą szlaban. Ale tym razem nie prosto, prospektem Lenina... Oleg skręca w lewo i wąską dróżką między zarośniętymi blokami dojeżdża do ulicy Łesi Ukrainki. Nią już prosto, by po kilku minutach zatrzymać sie na końcu miasta, pod 16-pietrowym blokiem "Fujiyama Bis". W Prypeci jest jeszcze inny 16-pietrowiec "Fujiyama" stojący zaraz obok, i 5 innych 16-pietrowców, nieco innej konstrukcji. "Fujiyama Bis" i "Fujiyama" mają tę zaletę, że są położone na północno zachodnim skraju miasta i widok z ich dachów obejmuje całą Prypeć i elektrownię w tle - są najlepszym miejscem do fotografii. Wchodzimy do klatki schodowej, gdzie zastajemy długą listę lokatorów. Zaczynamy wspinać się coraz wyżej, zaglądamy do kilku mieszkań... w niektórych pozostało sporo sprzetów - kuchenki, meblościanki, kafelki na ścianach, żyrandole. Docieramy w końcu na poddasze i po drabince dostajemy się na dach. Widok na płaski jak stół teren Białorusi i Ukrainy, na meandry rzeki Prypeć, wreszcie na tonące w zieleni miasto Prypeć ze złowieszczą elektrownią w tle, której własnie wybudowują za miliardy euro nowy Sarkofag - to wszystko budzi mieszane uczucia. Kiedyś musiało byc tu wspaniałe miejsce do życia. I nagle, jednego dnia wszystko raptownie sie skończyło. Ludzie musieli zniknąć, miasto pochłonęła przyroda, a z czasem stało się łupem szabrowników. Na południu widać zakłady "Jupiter", a jeszcze dalej - potężne anteny radarowe DUGI, czyli "Oka Moskwy". Na dachu spędzamy dłuższą chwilę, Olena mówi że to jej jedno z ulubionych miejsc w Prypeci, ale bywa tu rzadko, bo nie może sobie pozwolić na wejście tu z jakąkolwiek większą grupą. Patrząc na Strefę z takiego miejsca - jak najbardziej ją rozumiem.
Schodzimy na dół, idziemy do niezbyt odległego przedszkola. Budynek jest duży, dwupiętrowy. Wnętrza są wstrząsające - sale zabaw, lalki, stoliki, krzesełka, szafeczki...
w Prypeci była cała masa małych dzieci, dla nich ewakuacja musiała być jeszcze większym stresem, ponadto to one były najbardziej zagrożone. Nasze głosy zniżają się
do szeptu, właściwie to i tak niewiele mówimy, bo i co tu mówić? Milcząc wracamy do samochodu.
Oleg wiezie nas do komendy milicji. W środku musimy użyć latarek, aby obejrzeć ciemne cele dla więźniów. Były on jednak rzadko wykorzystywane, Prypeć prawie pozbawiona
była przestepstw - z jednej strony ze względu na to, że nie trafiali tu ludzie przypadkowi, a z drugiej, że była tu obfitość wszelakich dóbr. Z aresztu wychodzimy przez
mały "spacerniak" na tyły komendy milicji i trafiamy wprost do remizy straży pożarnej... To miedzy innymi stąd w noc katastrofy wyruszyły oddziały, z których nie wszyscy
wrócili do domów i rodzin. Dłuższą chwilę spędzamy w budynku, który mieścił kilka dużych wozów strażackich i kilka drużyn strażaków. Powoli zaczyna się robić ciemno,
po tym intensywnym dniu czas wracać do hotelu. Znów jedziemy wzdłuż elektrowni, udaje mi się sfotografować skład zużytego paliwa jądrowego ISF-2.
Mijamy punkt Leliv, gdzie przechodzimy kontrolę dozymetryczną. Żona przechodzi pierwsza bez
problemów, ja staję w bramce i... pisk i czerwone lampki... robi mi się na moment cieplutko, czego ja takiego dotykałem, że nie jestem czysty? Olena śmieje się i mówi
mi żebym stanął na drugiej bramce, bo ta czasem wariuje i wskazuje skażenie mimo, że go nie ma, i to zawsze na lewej ręce. No rzeczywiście, druga bramka przepuszcza
mnie bez problemów.
W Czarnobylu zjadamy w stołówce dobrą kolację, idziemy do takiego trochę mniej oficjalnego sklepu, gdzie jednak nie ma problemów z kupieniem piwka na wieczór
(a i coś mocniejszego by się znalazło - mimo że w Strefie podobno zakaz spożywania). Potem już kwaterujemy się w zupełnie normalnym pokoju niewielkiego hoteliku
(standard akademika, ale myslę że jak na warunki czarnobylskie to i tak super). Zmęczeni i pełni wrażeń szybko zasypiamy.
Zona - dzień drugi
Rano umawiamy się o 8:30 z Oleną i Olegiem, idziemy wszyscy razem na śniadanie. Pogoda jest taka sobie, pełne
zachmurzenie, ale nie pada. Po śniadaniu jedziemy w część Strefy, w której nigdy nie byłem. Za Czarnobylem skręcamy na wschód, przejeżdżamy mostem nad rzeką
Prypeć, nad jej rozległymi rozlewiskami i dojeżdżamy do ostatniego ukraińskiego posterunku przed granicą białoruską. Stąd 1,5 km dalej znajduje się punkt
kontrolno-graniczny Paryszew. Załatwiamy formalności ze strażnikiem, wyskakuję z samochodu, unoszę zamknięty szlaban i skręcamy w wiejską drogę odbiegającą na
południe. Po kilku minutach pojawiają się zabudowania wsi Paryszew. Mamy spotkać się z tzw. samosiołami - małżeństwem, które wysiedlone w 1986 r. wróciło do swojego domu i żyje
tu nadal, tak jak przed katastrofą, ciesząc się dobrym zdrowiem. Niestety... skromne obejście jest puste, Olena nawołuje, ale odpowiada jej cisza. Okazuje
się, że gospodarze poszli na grzyby. No cóż, wielka szkoda, podobno bardzo lubią gdy ich ktoś odwiedza i chce porozmawiać. Ruszamy kawałek dalej, do bardzo
zadbanej wiejskiej remizy strażackiej. Strefa musi być zabezpieczona przeciwpożarowo, każdy ogień powoduje unoszenie się radioaktywnych cząsteczek wraz z dymem.
Wracając do głównej drogi zatrzymujemy się jeszcze i wchodzimy do jednego z opuszczonych domów. Wrażenie jest przygnębiające, znajdujemy dużo rzeczy osobistych,
w tym czyjąś legitymację, rzeczy dziecięce, kartki pocztowe, listy... Wracamy do szlabanu i ruszamy na most nad rzeką Prypeć. Tam zatrzymujemy się,
fotografujemny most i panoramę. W oddali widać jak na dłoni nieco zamgloną
elektrownię. Jedziemy dalej, mijamy Leliv, elektrownię i wjeżdżamy do Prypeci.
Wysiadamy i ruszamy ulicą Przyjaźni Narodów. Stoi tu metalowe drzewo-pomnik,
gdzie są symbole wszystkich republik ZSRR. Kawałek dalej jest, a własciwie był, sklep spożywczy. Nie tak duży jak centralny supermarket, raczej taki
osiedlowy. Chwilę spędzamy w jego wnętrzu. Po prawej stronie ulicy są internaty i hotele robotnicze. Ich wnętrza... zostały tylko sciany i odpadający tynk.
Nie ma rur, nie ma grzejników, nie ma prawie niczego co nie byłoby cenne dla złomiarzy. Na bocznej ścianie budynku wielki napis "50-lecie ZSRR".
Stajemy przed wejściem do miejskiego szpitala. Stoi tu w krzakach... fotel ginekologiczny. A w szpitalu - lista dyżurnych lekarzy i gabinetów, szatnia, łóżka
łącznie z historiami chorób i dziennikami lekarskimi. Na parterze mieściła się poliklinika, są tu oprócz sal chorych i pokojów lekarskich np. gabinety hydroterapii,
pokoje do rehabilitacji itp. Na pierwszym piętrze mieścił się oddział ginekologiczno-położniczy. Są tu sale porodowe i pokoje gdzie stoją szkielety łóżeczek dla
noworodków... wszystko robi to mocne wrażenie, w szpitalu spędzamy dobre 40 minut.
Wychodzimy wreszcie na ulicę Kurczatowa. Wypogodziło się, ruszamy do "Kafe Prypeć". Tam chwilę oglądamy panoramę zatoki i resztki pięknie położonej kawiarni.
Kierujemy swoje kroki w stronę centrum miasta, w stronę kina "Prometeusz". Wchodziłem do niego zeszłym razem, od strony dołu widowni. Tym razem wchodzimy od
górnej części, idąc po ledwie trzymającej się podłodze. Z sali zostało tylko kilka rzędów zniszczonych siedzeń. No cóż, obraz nędzy i rozpaczy. Wracamy tą samą
drogą, podłoga trzyma się tu na słowo honoru, więc lepiej nie iść w dół sali. Gdy wychodzimy na zewnątrz budynku czeka na nas... dwóch panów w odzianych w
mundury moro, ale na głowach mających całkiem przyjazne czapki z napisem "Czarnobyl" i wyhaftowanym kominem elektrowni. Są to strażnicy pilnujący by po terenie Prypeci
nie włóczył się nikt niepowołany, by wyłapywać tych co na własną rękę odłączają się od wycieczek itp. Pytają o coś Olenę, nie do końca rozumiem ich wymianę
zdań, ale jest zupełnie przyjacielska i wygląda raczej na ciekawość niż jakąkolwiek służbową gorliwość. Żegnamy się z nimi i obchodzimy budynek kina. Z drugiej
strony jest szkoła muzyczna. Ostatnim razem byłem przed nią, zajrzałem tylko przez okna. Tym razem wchodzimy do środka i trafiamy do sali koncertowej, gdzie
stoi nadal fortepian. I nawet nadal wydaje jakieś słabe dźwięki. Aż dziwne, że go nie wywieziono, w końcu rama to duża ilość metalu... no ale może okazała
się za ciężka dla złomiarzy.
Idziemy przez główny plac miasta, obok dawnego Domu Partii - "Kompleksu" i Domu Kultury "Energetyk". I tu niespodzianka. Na jednym budynków naprzeciwko
widać... nowy napis. Olena mówi,
że był on tam oryginalnie, oznaczał "niech atom będzie robotnikiem a nie żołnierzem" (хай буде атом робітником, а не солдатом). Potem, z czasem, uległ zniszczeniu. Ostatnio fascynaci
Strefy ustawili go na nowo, ale... kilka dni po tym zamieniono kolejność liter i znaczenie wyrazów. Teraz hasło zaczyna się od pewnego słowa na literę ch... (хуй б де атом робітником, а не солдатом)
Idziemy do supermarketu, robimy szereg zdjęć. Potem kierujemy się na tyły "Energetyka" Wchodzimy do sali z materiałami propagandowymi gotowymi na pochód
pierwszomajowy w 1986 r., który ostatecznie się nie odbył. Nagle Olena konspiracyjnie ostrzega nas, byśmy dalej nie wchodzili. W zasięgu wzroku pojawia
się jakaś oficjalna delegacja, panowie w garniturach. Olena wyjaśnia, że to jakieś kierownictwo elektrowni, więc lepiej by nie robić ostentacyjnie zdjęć,
w które "oficjalni" turyści są niechętnie wpuszczani.
Na tyłach "Energetyka" znajduje się duża sala gimnastyczna. Tu jeszcze nie byłem. W jedynym miejscu drewnianej podłogi wyrosło już drzewko. Przyroda pochłania
nawet wnętrza budynków. Wychodzimy na zewnątrz w kierunku dobrze już widocznego słynnego wesołego miasteczka. Jako że na placu przy nim lądowały helikoptery
zasypujące płonący reaktor, to ziemia jest tu silniej skażona niż gdzie indziej. Miejscami 15 µSv/h, czyli 5 razy tyle co pod samym reaktorem. Fotografujemy
samochodziki, karuzele i wielkie, niezmiennie jaskrawo żółte diabelskie koło. Jakoś nigdy nie stanąłem bezpośrednio pod nim, a teraz mam więcej czasu i to
robię. Z takiej perspektywy robi większe wrażenie. Ma dobre 30 m wysokości. Zaspokajam swoją ciekawość i sprawdzam dozymetrem metal konstrukcji, jednak nie
jest on jakoś wyraźniej skażony. Na tym obszarze najwięcej radiacji kryje się na asfalcie i w glebie. Olena woła mnie i pokazuje wielką kolonię WIELKICH
muchomorów. W ogóle grzyby w Prypeci sa ogromne i wyglądają rewelacyjne. No ale nie wiem, czy jednak nie akumulują w sobie Cezu-137 i lepiej chyba nie jeść
prawdziwków o 20-cm kapeluszach.
Ruszamy na północ, znaną mi już ścieżką. Olena zadaje pytanie mojej żonie, czy wie gdzie się znajdujemy. No oczywiscie odpowiedź jest negatywna - "W jakims lesie?".
A to boisko stadionu miejskiego. To na wszystkich robi wrażenie, gdy wyobrażą sobie, że w sumie niedawno rozgrywano tu mecze i zawody lekkoatletyczne. A teraz
rosną 20-30 metrowe topole. Trybuna po drugiej stronie jest ledwie widoczna. Wchodzimy jednak i na nią, chwilę odpoczywamy. "Elka w koronie" nadal zdobi ścianę,
jak widać tzw. "nasi tu byli". Szkoda, to profanacja tego miejsca.
Ruszamy do basenu "Lazur", gdzie robimy znów kilka zdjęć na samym basenie i przyległej sali gimnastycznej. Obok znajduje się szkoła nr 3, gdzie jest słynny
korytarz z maskami gazowymi. Teraz jestem tu sam, mogę obejrzeć wszystko dokładnie. Maski i pochłaniacze są często nowe, nieużywane. Były w szkole na wypadek
wojny (jak pewnie w każdej radzieckiej szkole) i nigdy nie zostały użyte. Dopiero po katastrofie ktoś rozrzucił je po podłodze. Robią jednak ponure i przygnębiające
wrażenie. Podobnie jak zrujnowane sale lekcyjne, zniszczone dzienniki, zabawki, książki.
Pod szkoła czeka na nas Oleg w samochodzie. Podjeżdżamy kawałek do leżących na zachodzie Prypeci zakładów "Jupiter". Znana jest zasada, że jeśli w ZSRR była
fabryka o tajemniczo brzmiącej nazwie i nie było jasnej informacji co produkuje, to była to fabryka zbrojeniowa w czystej postaci. Wejście do "Jupitera" to
budynek gdzie sprawdzano przepustki i dopiero można było wejść dalej. Zakłady oficjalnie produkowały radiomagnetofony. Na ziemi walają się radia, ale to wygląda
na poważne, wielozakresowe wojskowe radiostacje, a nie urządzenia do słuchania muzyki. Głębiej jest budynek administracyjny, gdzie o dziwo był bardzo reglamentowany
wstęp i kilka hal produkcyjnych. Idziemy do hal. Resztki urządzeń, na ziemi duże ilości taśm od uzwojeń, widać fundamenty ciężkich maszyn i duże transformatory.
Dla fotografa specjalizującego się w fotografii industrialnej to istny raj. Olena jasno nam tego nie mówi, ale i tak wiem swoje - zakłady miały drugą, podstawową
i o wiele bardziej skrytą działalność - przerabiały pluton z elektrowni na materiał wojskowy. Nie produkowano tu może głowic jądrowych, choć kto tam może to wiedzieć.
Podobno w "budynku administracyjnym" są sejfy oznaczone znakami radioaktywności, tajemne skrzynki adresowane do Dubnej pod Moskwą itp. A same zakłady działały jeszcze
lata po ewakuacji Prypeci. Trochę to dziwne jeśli miałyby tu być produkowane zwykłe radiomagnetofony, czy nawet wojskowe radiostacje - można by je produkowac gdziekolwiek,
a nie akurat przy elektrowni jądrowej w centrum zamknietej strefy. Zakłady przemysłowe byłego ZSRR kryją wiele tajemnic.
Nasz drugi dzień w Prypeci dobiega powoli końca. Jesteśmy już mocno zmęczeni kilkoma godzinami chodzenia, schylania się, uważania przy każdym kroku. No i ta nawała
wrażeń też robi swoje. Wsiadamy w samochód i ruszamy do szlabanów, gdzie machamy na pożegnanie strażnikom, a Olena "kolekcjonuje" kolejny odcisk pieczątki na naszych
przepustkach. Przejeżdżamy przez wiadukt nad torami, koło betonowego pomnika w formie napisu "Prypeć" skręcamy w stronę elektrowni. Od północnej strony dojeżdżamy
na parking pod pomnikiem likwidatorów i stąd możemy podziwiać z bezpośredniej bliskości oba sarkofagi - stary, mocno już rdzewiejący i nowy, budujący się cały
czas. Komin wentylacyjny stoi jak stał, mimo że już na wiosnę miał być rozebrany. Myślę, że jeszcze może długo postać, choć już od pewnego czasu stoi dźwig, który
ma wspomagać rozbiórkę. Poziom promieniowania gamma w powietrzu wynosi 3,5 µSv/h, mimo że wiatr wieje wprost od Sarkofagu. Olena pokazuje mi ciekawostkę - stawia
dozymetr przed pomnikiem, który niejako osłania go od Sarkofagu - promieniowanie spada natychmiast do 0,5 - 1 µSv/h, wyjmujemy go zza pomnika i natychmiast rośnie.
Wniosek - granit metrowej grubości to doskonała osłona.
Jedziemy wzdłuż elektrowni. Olena z pewnym żalem przyznaje mi, że od wczoraj próbuje się dodzwonić do kobiety odpowiedzialnej za wydanie przepustek by móc wejść na teren
samej elektrowni, do centrum turystycznego. Niestety, jest ona nieosiągalna, a podobno tylko ona może te przepustki wystawić. Ucieka nam więc niewatpliwie ciekawa rzecz.
Trochę żal, szczególnie jak było widać, że Olena naprawde chciała nam zdobyć to pozwolenie. Na moją prośbę zatrzymujemy się jeszcze przy pamiątkowym cmentarzu ofiar katastrofy.
Każda zawiera napis "PAMIĘCI" i nazwisko pod którym rysunek gałązki z liśćmi. Przebiegam wzrokiem - Leleczenko, Sitnikow, Brażnik, Kurguz, Łuzganowa, Prawik, Kibienok,
Ignatienko, Tiszczura, Toptunow, Akimow i inni... 30 tabliczek. Brrr... przypominam sobie opisy ich cierpień znane z książek. Ogarnia mnie chwila zadumy.
Idziemy jeszcze na mostek rzucić nieco bułki sumom. Dwumetrowe ryby zjawiają się natychmiast, rozwierając swoje ogromne paszcze, w których mieści się na raz cały bochenek
chleba, nie tylko zwykła kajzerka. Mniejsze ryby grzecznie czekają z tyłu, wiedzą, że teraz lepiej nie podpływać zbyt blisko. Zjedzą resztki gdy olbrzymy skończą ucztę.
Ruszamy w stronę Czarnobyla, Przed nami nad drogą widać przez chwilę anteny "Oka Moskwy", potem już tylko lasy i mokradła. Kontrola dozymetryczna w punkcie Leliv,
tym razem bez problemów. Dojeżdżamy do kantyny, zjadamy kolejny smaczny obiadek. Olena na chwilę nas opuszcza, jej dwutychodniowa "wachta" w Strefie skończyła się
już wczoraj, musiała sobie załatwiać dzień przedłużenia, co oznacza wypełnianie dziesiątek papierków. Niedługo powraca, przebrana w normalne już, "miejskie" ubranie.
Jedziemy jeszcze do miejsca w pobliżu remizy, gdzie jest wystawa sprzętu używanego przy likwidacji skutków katastrofy. Wracając wstepujemy do małego sklepu - spodobały
mi się czapeczki strażników z Prypeci, okazuje się że można takie tu normalnie kupić. Jednak te najlepsze, w wojskowym kamuflażu są... za małe na mnie. Rezygnuję z
czapeczki i kupuję w końcu t-shirt z takim samym haftem. Ruszamy już ostatecznie na południe, opuszczamy Czarnobyl i po kilkunastu kilometrach docieramy do punktu
Dityatky. Znów kontrola dozymetryczna i paszportowa, szlaban w górę i... żegnaj Strefo. Choć myslę, że to znów tylko czasowe pożegnanie! Jedziemy przez Iwanków, fotografuję
jeszcze jajko na rondzie. Wkrótce potem cała nasza trójka zasypia... budzimy się już na drodze wjazdowej do Kijowa. Olena wysiada na pierwszym większym osiedlu,
żegnamy się ciepło dziękując za te wspólne dni i w ogóle za całą bardzo sympatyczną atmosferę i możliwość zobaczenia niezwykłych miejsc. My jedziemy dalej, tuż przed mostem
prowadzacym do naszego hotelu okazuje się, że... nie da się na niego wjechać. Musimy wcisnąć się do centrum, odstać dobre pół godziny w korku by zawrócić na ten most.
Wreszcie trafiamy pod hotel. Żegnamy się i dziękujemy Olegowi. Ufff... koniec tego intensywnego dnia. Meldujemy się w hotelu, tym razem jednak dostajemy pokój "ekonomiczny"
o gorszym standardzie niż ten poprzedni. Po dwóch piwach i butelce kwasu zasypiemy jednak jak dzieci.
Zwiedzanie Kijowa i powrót
Powrotny samolot mamy o 18:30, pozostaje nam więc sporo czasu na zwiedzanie Kijowa, zakup pamiątek itp. Pogoda wręcz idealna - słonecznie,
ale niezbyt ciepło, wiaterek, tak więc trudno jakoś silniej się zgrzać. Jedyny mankament, że musimy chodzić z dużymi plecakami. Idziemy nad samym brzegiem Dniepru do
stacji metra "Lewobereżna", gdzie z trudem wciskamy się do środka. Poranny szczyt, tłok w wagonach spory. Jedziemy na drugą stronę rzeki, gdzie wysiadamy na stacji
"Arsenalna". I zaczynamy nasza wędrówkę po centrum - najpierw pas parków nad rzeką, skąd roztacza się piekna panorama, zachodzimy do muzeum Wielkiego Głodu. Leżą tu
opasłe księgi, każda dotycząca jakiejś obłasti. A po otwarciu - nazwiska, nazwiska, nazwiska... nazwiska ludzi zagłodzonych w latach 30-tych przez radziecką władzę.
Jest to bardzo przygnebiające miejsce. Na zewnątrz robi się jednak weselej, wszystkie alejki toną w kasztanach. Kijów to miasto kasztanowców, nawet w jednym z parków
stoi pomnik przedstawiający kasztan. Dalej poprzez wąskie uliczki dochodzimy do Majdanu Niezależności. Podchodzimy do stojącego na wzgórzu pięknego domu z kolumnami.
Powstał w XIX wieku, był to Instytut dla Szlachetnie Urodzonych Panien. Później oczywiście swoją siedzibę miało tu NKWD. Schodzimy w dół obok filharmonii, w stronę Dniepru.
Mijamy dolną stację kolejki zębatej, docieramy w końcu na Plac Kontraktowy. Ruszamy w górę Zjazdem Św. Andrzeja, kupujemy jakieś drobiazgi. W pewnym momencie odbijamy
w prawo na metalowe, strome schodki, którymi docieramy na szczyt wzgórza zwanego Góra Zamkową. Roztacza się stąd zaskakująco piękna panorama. Wracamy na uliczkę, mijamy cerkiew Św. Andrzeja,
a następnie idziemy w stronę Monastyru Św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach. Tu nieco zdjęć, a potem marsz na południe ulicą Wołodymirską, mijając Sobór Mądrości Bożej.
Dochodzimy do Opery Narodowej - pięknego, monumentalnego budynku. Czas nam się kurczy, szybkim krokiem dochodzimy to Bulwaru Szewczenki i odpoczywamy w parku koło
Uniwersytetu. Trzeba jechać w stronę lotniska. Na szczęście o 15 nie ma jeszcze tłoku w metrze. Wsiadamy na stacji "Teatralna" i 3 linią zdążamy do stacji "Charkowska".
Tam, niemal natchmiast podjeżdża lotniskowy "SkyBus". Super! Jest niemal pusty! Płacimy po 25 hrywien i w ciagu kwadransa jesteśmy na lotnisku. Odpoczywamy,
przebieramy się, przechodzimy odprawę. Kupujemy jeszcze coś dla rodziców w podziękowaniu za opiekę nad nasza córeczką przez ten czas. I niedługo potem siadamy w kabinie
Embrarera 170, odrywamy sie od pasa. Przez moment widać Kijów - blokowiska, mosty, a potem już zaczynają się chmury, które są nawet na wysokości 12 km nad ziemią. Po godzinie i dwudziestu
minutach lądujemy na Okęciu. Nasza 5-dniowa ukraińska przygoda dobiega końca.
Był to wyjazd w zupełnie innym klimacie niż poprzednie, o wiele bardziej bliski i intensywny. Zobaczyłem dziesięć razy tyle! Ogromna w tym zasługa naszej przewodniczki.
Wszystkie wysiłki podjęte przy jego organizacji opłaciły się w stu procentach i były warte! To jedna z najciekawszych wycieczek w naszym życiu!