Wyprawa 2014 - kwiecień

Wyjazd, zwiedzanie Korostenia i Kijowa

        Pod koniec roku 2013 zacząłem myśleć o kolejnym wyjeździe do Czarnobylskiej Strefy Zamkniętej. Pojawiła się okazja wyjazdu na początku kwietnia, na 3 dni w samej Strefie, z mnóstwem atrakcyjnych punktów programu. Wyjazd organizowała Aliena Tours - biuro z którym już raz byłem i bardzo mi się podobało. Niestety na Ukrainie zaczęły się protesty, które przerodziły się w krwawy przewrót. Z niepokojem śledziłem wszystkie te smutne wydarzenia, a po najgorszym dniu 20 lutego, gdy w Kijowie zginęło ok. 70 osób czułem, że lada moment zostanie wprowadzony stan wojenny, lub wręcz wybuchnie tam wojna domowa. Potem rozpoczęła się rosyjska agresja na Krym, napięcie bardzo wzrosło, ale im bliżej wyjazdu, tym bardziej byłem zdeterminowany. Tylko wybuch pełnoskalowej wojny był w stanie mnie powstrzymać. Wreszcie doczekałem się 29 marca, gdy nasza niewielka, 12-osobowa ekipa zebrała się pod Pałacem Kultury w Warszawie, by wyruszyć w stronę granicy w Dorohusku, gdzie docieramy ok. 1 w nocy. W oczy rzucają mi się dwie rzeczy - wzmocniona ochrona przejścia granicznego, która bez żenady obnosi się z kałasznikowami, oraz niezwykle krótka kolejka TIR-ów... ewidentnie handel z Ukrainą w tej napiętej sytuacji politycznej został zahamowany.

        Na granicy idzie szybko, grupa jest niewielka, więc paszportów do sprawdzania niewiele. Akurat dziś jest zmiana czasu na letni, do tego dochodzi inna strefa czasowa - popychamy wskazówki zegarków o dwie godziny do przodu. Dalsza jazda jest bardzo monotonna - droga po sam horyzont, prosta, pusta, wokół żadnych miejscowości, tylko lasy i mokradła Polesia. Wschód słońca zastaje nas w okolicy miasta Sarny, gdzie po krótkim postoju na rozprostowanie kości jedziemy dalej do Korostenia. Tu zjeżdżamy do samego miasteczka, gdzie jeden z kierowców zostaje w hotelu, za to dołącza do nas Wołodia - miejscowy przewodnik. Okazuje się niezwykle sympatycznym człowiekiem, dobrze mówiącym po polsku, znającym mnóstwo ciekawych miejsc na Ukrainie. Co najważniejsze - Wołodia aktywnie uczestniczył w wydarzeniach na Majdanie, jest członkiem samoobrony i w tych niełatwych dniach jego znajomości mogą nam otworzyć wiele zamkniętych drzwi. W Korosteniu co ciekawe znajduje się mały pomnik upamiętniający katastrofę czarnobylską - Wołodia mówi, że w wielu miejscach na Ukrainie są takie miejsca pamięci. Naszym celem w Korosteniu nie jest jednak ten pomnik, ani też obalony pomnik Lenina, a potężny bunkier wykuty w granitowych skałach nad rzeką Uż. Bunkier pochodzi z czasów przedwojennych, był jednym z punktów dowodzenia na tzw. Lini Stalina - ogromnego rejonu umocnionego, mającego chronić ZSRR na wypadek inwazji z zachodu. W ogóle w rejonie Korostenia często przy drogach widać resztki bunkrów i punktów ogniowych tej nigdy niewykorzystanej lini umocnień. Sam główny bunkier okazuje się ciekawy, wewnątrz jest dużo sprzętu wojskowego, znalezisk z czasów wojny i ekspozycji pokazujących codzienną pracę załogi. Jego zwiedzenie zajmuje nam dobrą godzinę. Potem pakujemy się z powrotem do naszego busa i ruszamy w drogę do Kijowa. Średnio przespana noc w pozycji siedzącej powoduje, że szybko ogarnia mnie senność i odpływam. Budzę się już na przedmieściach stolicy Ukrainy. Ruch jest umiarkowany, po co najmniej pół godzinie przebijania się przez miasto docieramy do lotniska Żuliany, gdzie jest jedno z najciekawszych na świecie muzeów lotnictwa. Dla mnie, fanatyka samolotów, jest to niezwykłe miejsce. Zebrano tu ponad 100 eksponatów, wśród których są samoloty i śmigłowce, pasażerskie i wojskowe, myśliwce i bombowce... i wszystko poradzieckie, co dodatkowo podnosi atrakcyjność, bo wiele z tych eksponatów już nigdzie nie lata, albo jesli lata to są to maszyny wojskowe, do których dostęp z bliska mają tylko nieliczni. Wśród nich są takie rodzynki jak Ił-14, Ił-62, Ił-76, Ił-86, Tu-104, Su-15, Su-24, MiG-25 (najszybszy myśliwiec świata), An-71 (taki średni samolot wczesnego ostrzegania), Mi-26 (największy śmigłowiec świata, po prostu potwór!!!), bombowce strategiczne Tu-22M wraz z pociskami manewrującymi, morsko-patrolowa wersja bombowca Tu-95, czyli Tu-142 i wiele, wiele innych. W muzeum spędzamy dobre półtorej godziny, a następnie jedziemy wprost do naszego hotelu "Turist". W pobliskiej galerii handlowej zjadamy całkiem smaczny obiad.

        W hotelu dostajemy pokoje o lepszym standardzie niż ostatnio - łazienki są z nowoczesnymi kabinami prysznicowymi. Po półtoragodzinnej przerwie zbieramy się i metrem jedziemy do centrum, na Majdan. Wychodzimy ze stacji Chreszczatyk wprost na ul. Instytucką, tu gdzie było tak spokojnie na moim poprzednim wyjeździe, a również i tu, gdzie półtora miesiąca temu ofiarą snajperów padło kilkadziesiąt osób... Wrażenie po wyjściu na ulice jest przygnebiające. Do dziś są nieusunięte barykady, spalone wraki samochodów, modlący się ludzie. Wszędzie leżą ogromne ilości kwiatów, palą się tysiące zniczy. Ale co musze podkreślić - jest bardzo bezpiecznie, ludzie chodzą z małymi dziećmi, nie słychać żadnych nacjonalistycznych haseł. Po prostu - panuje tu atmosfera zadumy i przygnębienia. Koło Instytutu dla Szlachetnie Urodzonych Panien, skąd roztacza się najlepszy widok na Majdan, barykady, tłum ludzi i spalony budynek związków zawodowych, nasza grupa przystaje i słucha opowieści Wołodii. To nie jest opowieść nudnego przewodnika, tylko prawdziwego uczestnika tych wydarzeń, momentami Wołodii łamie się głos... wszystko jest jakieś odrealnione. Mam doskonale w pamięci to miejsce, stałem tu kilka miesięcy temu. Było niby tak podobne, ale jakże inne niż dziś. Mówiąc krótko - robi to wszystko na mnie kolosalne wrażenie. Później idziemy w stronę Soboru Św. Zofii, gdzie... nie ma śladu jakiejkolwiek rewolucji czy walk. Dokładnie tak samo jak było pół roku temu, nic się nie zmieniło. W wyniku walk ucierpiał tylko Majdan, Chreszczatyk i kilka ulic w okolicy dzielnicy rządowej. Reszta centrum Kijowa pozostała nietknięta. Po krótkim spacerze ul. Wołodymirską wchodzimy na stację metra "Złote Wrota", jej podziemiami przechodzimy na stację "Teatralna", skąd wracamy metrem do stacji "Lewobereżna", tuż obok naszego hotelu. Wieczorem zbieramy się jeszcze w hotelowej "klubogospodzie" gdzie relaksujemy się przy zimnym, ukraińskim piwku.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień pierwszy

        Rano ruszamy na północ, najpierw pokonujemy Dniepr mostem Patona, a potem już szeroką drogą wzdłuż brzegu rzeki. Oczywiście są korki, oczywiście obserwujemy charakterystyczny sposób jazdy "pasem dla VIP-ów" czyli chodnikiem :). Wyjeżdżamy przez północne dzielnice z Kijowa i po kilku kilometrach skręcamy w prawo, w drogę prowadzącą pomiędzy willami. Dojeżdżamy do wysokiego zielonego płotu, zakończonego drutem kolczastym. Rezydencja Wiktora Janukowycza, która stała się słynna po ucieczce obalonego prezydenta. Ukraińcy odwiedzali ją masowo, by oglądać w jakich luksusach mieszkał władca kraju, gdzie bieda jest powszechna. Od kilku dni wszystko jest już zamknięte i opieczętowane, ale... Wołodia zna wartowników, więc kilka słów, niewielka zrzutka pieniężna i materialny "dowód wdzięczności" otwierają nam bramę kompleksu. Jest tu pięknie, luksusowo, ale bezguście totalne! Drewniana willa potężnych rozmiarów i szklane bryły innych domów, piękna skarpa, Morze Kijowskie w dole i greckie posągi i kolumny w parku... a po zejściu nad samo rozlewisko Dniepru (rzeczywiście słowo morze dobrze je określa, bo drugiego brzegu nie widać), okazuje się że jakiś kilometr dalej stoi nawet słynny prywatny galeon. Śmiejąc się z tego wszystkiego wracamy z powrotem do busa. Ruszamy dalej w stronę Strefy Zamkniętej.


zobacz zdjęcia


        Po półtorej godzinie jazdy, o 11 zatrzymujemy się w punkcie kontrolnym Dityatky, gdzie dołącza do nas strefowy przewodnik, Marek. Młody chłopak, kojarzę że jego twarz już widziałem, ale nie umiem powiedzieć kiedy. Zna bardzo dobrze angielski, zna w komunikatywnym stopniu polski, do tego jest z nami Wołodia, który sam zna bardzo dobrze Strefę. Z 12-osobowej grupy 8 osób już minimum raz tu było, więc mamy specjalny program - omijamy typowe turystyczne miejsca, by nie tracić na nie czasu, za to skupiamy się na penetracji budynków, szukaniu ciekawych rzeczy. Marek okazuje się bardzo otwarty na sugestie i mało restrykcyjny, nie będzie żadnych problemów by nieco "nagiąć" program i zobaczyć rzeczy zgodne z naszymi sugestiami. Nieco ułatwia to fakt, że będziemy przez te 3 dni jedyną grupą w Strefie i Prypeci. Okazuje się że Marek też dobrze zna Olenę, moją poprzednią przewodniczkę.

        Po dojechaniu do Czarnobyla kwaterujemy się w hotelu - tam gdzie poprzednim razem jadałem posiłki - jest on świetnie wyposażony, mimo że z zewnątrz przypominna nowszy barak. Pokoje są wygodne, duże, łazienki rewelacyjne. Jest internet przez WiFi. Ja z Bartoszem (szefem Aliena Tours), naszym kierowcą i Wołodią śpimy w innym hotelu, tam gdzie spałem na moim prywatnym wyjeździe we wrześniu zeszłego roku. Warunki dość radzieckie i spartańskie, ale nie zraża nas to. Nawet jest lampowy, kolorowy telewizor - cóż że daje obraz we wszystkich odcieniach fioletu. Jest też coś, co zwykle nazywam szczekaczką, albo Radiem Kominternu - głośnik na ścianie, gdzie można tylko regulować głośność, nie da się zmienić częstotliwości, po prostu człowiek musi słuchać "jedynie słusznej" stacji. Taka kablówka w radiu w wersji radzieckiej. Ma to swój klimat. Wkrótce wyjeżdżamy do Paryszewa by spotkac się z samosiołami. Poprzednim razem ich nie zastałem, natomiast dziś jest na to szansa. Na moście nad rzeką Prypeć zatrzymujemy się na chwilę na kilka zdjęć i jedziemy dalej. Na szczęście jest sucho, droga umożliwia wjazd naszym busikiem. Samoosiedleńcy są! Widać jak nasza wizyta cieszy dziarskiego 80-latka, który opowiada nam historię swojego życia, katastrofy, wysiedlenia, powrotu i życia w tym terenie. Życie lekkie nie jest, ale pan jest pełen energii - gospodarstwo mimo że biedne, to jednak zadbane, są koty, kurki, świnka, pies. Wszystko jest dość wzruszające. Nasza wizyta trwa dobre 20 minut, no ale wreszcie zbieramy się i jedziemy z powrotem do Czarnobyla na obiad.

        Po sytym posiłku ruszamy do naszego głównego celu tego dnia - obiektu, który od dawna rozbudzał moje zmysły - radaru pozahoryzontalnego DUGA, zwanego popularnie "Okiem Moskwy". Poprzednim razem widziałem go z odległości ok. 2 km; niby blisko, ale to jednak jak lizanie lizaka przez szybę. Mijamy punkt kontrolny Leliv, a niedługo za nim skrecamy w lewo, w drogę z betonowych płyt prowadzącą gdzieś w głąb lasu. W pewnym momencie aż się zatrzymujemy by ją sfotografować - wydaje się nieskończenie długa. Po kilkunastu minutach jazdy docieramy wreszcie do bramy ze srebrnymi i czerwonymi gwiazdami. Siedzi tu dwóch znudzonych żołnierzy. Za bramą widać już gigantyczne maszty radaru. Gdy dojeżdżamy do nich, to po prostu niemal siadamy z wrażenia - skalę tego obiektu trudno oddać słowami czy zdjęciami. To po prostu trzeba zobaczyć, by mieć punkt odniesienia. Nie jestem w stanie w żaden sposób objąć anten w całości jednym kadrem. Próbujemy fotografowac na różne sposoby całość i detale, którymi są potężne, kilkumetrowej długości dipole. Ze szkieletu mniejszej z anten wiele z tych dipoli zostało już zdjętych i odciętych, to w końcu ogromna ilość cennego złomu. A handel złomem kwitnie w Strefie... Wszystko głośno zgrzyta i gra na wietrze, wywołując niesamowite wrażenie. Za pozwoleniem Marka wspinamy się po zardzewiałej drabince na jeden z pomostów, gdzie robimy grupowe zdjęcie. Nasze dozymetry nie wykazują tu jakoś znacząco podniesionego poziomu promieniowania. Nikt z nas niestety nie pamięta, gdzie należy szukać centrum kontroli anten, wchodzimy do kilku budynków, ale żaden z nich to nie ten najważniejszy. Najczęsciej to zwykłe magazyny i koszary. W bazie oczywiście stoją pomniki Lenina i straszą propagandowe radzieckie malowidła na ścianach. Nasza wizyta na terenie "Czarnobyla-2" powoli dobiega końca.

        Jedziemy z powrotem do głównej drogi, ale skręcamy jeszcze na północ, dojeżdżamy do pierwszego mostku w pobliżu chłodni kominowych, a potem skręcamy w prawo, do laboratorium radiobiologicznego. Tu już byłem, budynek nie stanowi już takiej atrakcji jaką był dla mnie wtedy. Nasz przewodnik prowadzi nas jednak dalej, na północ. Tu znajdują się silnie napromieniowane wraki wozów strażackich, poziom promieniowania gamma+beta przy gruncie wynosi 20 µSv/h. Idziemy jeszcze kawałek dalej, do początku mierzei na jeziorze Czarnobylskim. Potem wracamy do busa i ruszamy do Czarnobyla. Na zakręcie zatrzymujemy się na życzenie kilku osób, aby w perspektywie drogi fotografować obie anteny DUGI. Kontrola w punkcie Leliv, zakupy w sklepie w centrum Czarnobyla i powrót na kolację. Piwo w barze jest tanie i dobre... szybka decyzja - zostajemy! Niestety, czas mija szybko, o 22 zaczyna się godzina milicyjna, bar zostaje zamknięty, a właścicielka hotelu... zaczyna zamykać na głównych drzwiach kratę na kłódkę! Takie same kraty są w oknach, żeby nikt nie wychodził. Śmiertelna pułapka w przypadku pożaru. Dlatego na noc... wyłącza się ogrzewanie. Dziwne to, a do tego pani okazuje się nieugięta, więc nasza czwórka mieszkająca w drugim hotelu musi opuścić resztę ekipy. Jest już godzina milicyjna, więc tak by się nie narazić, szybkim krokiem przemykamy do naszego hotelu. Tam trochę jeszcze gadamy, dopijamy pozostałe piwa i idziemy spać.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień drugi

        Rano, na śniadaniu, jeden z kolegów wyczytuje w internecie informację, że własnie rozpoczęto... przesuwanie pierwszej, ukończonej już połowy nowego sarkofagu! Przemieszcza się ją w tempie 6 m na godzinę, więc zobaczymy wyraźną różnicę między tym co będzie teraz, a tym co będzie jutro. Cieszymy się, że trafiliśmy na historyczny moment. Jedyne co się nam nie uda, choć na to liczylismy, to wejście na teren samej elektrowni i wizyta w sterowni bloku energetycznego. Sytuacja na Ukrainie jest napięta, elektrownie jądrowe są objęte specjalną, wzmocnioną ochroną i nie ma nawet mowy, by ktokolwiek z zewnątrz mógł teraz wejść do elektrowni. Marek wspomina też, że na stacji Janów prowadzone są jakieś prace i nie ma pozwolenia na jej odwiedzenie. Trudno, odbijemy sobie to w Prypeci. Wyjeżdżamy z Czarnobyla, mijamy Leliv, i skręcamy na ten sam mostek co wczoraj. Dziś jednak jedziemy pod chłodnie kominowe. Poprzednim razem, z Oleną, podchodziliśmy z przeciwnej strony, robiąc jakieś ekwilibrystyczne akrobacje na chybotliwym mostku. A dziś okazuje się, że z drugiej strony jest zwyczajna ścieżka. Niesione w kieszeniach dozymetry zaczynają w pobliżu chłodni szaleć, piszcząc i skrzecząc w coraz szybszym tempie. Okazuje się, ze tutaj, przy ziemi, jest kilka takich miejsc, gdzie nasze Terry i Prypiaty mające zakres do 200 µSv/h wychodzą poza skalę i się resetują... ile w rzeczywistości wynosi tu poziom promieniowania, ciężko dokładnie określić. Samo wnętrze chłodni robi ogromne wrażenie, podobnie jak wizyta przy "Oku Moskwy" - człowiek czuje się po prostu malutki. Wkrótce wracamy do busa, jedziemy wzdłuż kanału z wodą. Zatrzymujemy się by móc sfotografować elektrownię. Przyznam, że dziwnie wygląda bez jej najbardziej rozpoznawalnego elementu, czyli komina wentylacyjnego bloków III i IV. Jest co prawda nowy, podobny komin, ale jednak to nie to, wygląda jak nędzna imitacja starego. Ruszamy dalej, Wołodia i Marek proszą by nie fotografować elektrowni od strony mostu, z którego bedziemy karmić sumy. Ochrona tego nie lubi, a teraz jest wyjątkowo ostra w egzekwowaniu przepisów. Nie mamy niestety czym karmić sumów, ktoś z nas rzuca do wody paluszki, ale przywabiają one jedynie niewielkie ryby. No trudno się mówi, wracamy na parking, spędzamy jeszcze chwilę przy pomniku Prometeusza i symbolicznym cmentarzu ofiar katastrofy, po czym jedziemy na parking pod sarkofagiem. Tam wysypujemy się z busa, fotografujemy nowy sarkofag, który właśnie rozpoczął powolną jazdę po szynach, fotografujemy IV blok elektrowni pozbawiony starego komina, robimy zdjęcie grupowe. Próbujemy robić zdjęcia pojedyncze, jeden z kolegów który wyszedł nieco za daleko na drogę w stronę bramy elektrowni natychmiast przekonuje się o nerwowości ochrony. Z budki wychodzą żołnierze z kałasznikowami, wybiega zdenerwowany dowódca, Marek łagodzi sytuację. Na szczęście zna dowódcę straży, chwila napięcia kończy się na kontroli paszportu "winowajcy" i skasowaniu zdjęcia, na którym był zbyt blisko bramy. Wnioski proste - sytuacja polityczna nieszczególna, więc i ochrona wyczulona i nerwowa. Kiedyś takie zachowanie nie wywołało by żadnej nadmiernej reakcji; teraz jest inaczej. Poziom promieniowania standardowo wynosi ok. 3-5 µSv/h. Jeszcze chwila i wsiadamy w busa i ruszamy do Prypeci.


zobacz zdjęcia


        Strażnicy przy bramce wjazdowej od razu otwierają nam szlaban, naszym pierwszym celem jest I dzielnica miasta, a dokładniej kompleks budynków miejskiego szpitala. Tam spędzamy sporo czasu, zwiedzając kolejne piętra, sale operacyjne, wreszcie dalsze skrzydła. Wielu z tych miejsc nie widziałem w trakcie poprzedniej wizyty. Znajdujemy tu również fragment materiału, który jest silnie napromieniowany, pokazując dla zakresu gamma+beta ponad 200 µSv/h. Prawdopodobnie jest to jakiś fragment ubrania któregoś z ratowników lub pracowników, których przywieziono zaraz po katastrofie do szpitala. W pewnym momencie wychodzi na nas... duży biały pies. Nie wygląda ani na zbyt dzikiego, ani na zabiedzonego, widać że jest lokatorem szpitala, ale ludzie go regularnie dokarmiają. Gdy wreszcie opuszczamy szpital, pies bezceremonialnie próbuje wsiąść do naszego busa. Okazuje się również, że mamy niezbyt wiele paliwa, na dziś starczy, ale z jutrem mogą być problemy. Na szczęście w Strefie można zdobyć ropę, choć niekoniecznie obciażoną państwową akcyzą... wystarczy wiedzieć do kogo zadzwonić. Udajemy się do kawiarni "Prypeć", dla mnie to dobrze znane miejsce, aczkolwiek mam po raz pierwszy w kieszeni normalny dozymetr (Polaron Prypiat), który zaczyna piszczeć w momencie zbliżenia się do rejonu radiacji. Wcześniej tego zauważyć nie mogłem, ale teraz wyraźnie słyszę narastający "świergot" wydobywający się z kieszeni. Okazuje się, że w wielu miejscach przy schodkach prowadzących do wody są punkty dające poziom 50-60 µSv/h. Taka lokalna ciekawostka. Jeden z kolegów, zapalony wędkarz, jak się okazuje przyniósł w plecaku krótką, teleskopową wędkę spinningową :) Mówi, że gdzie jak gdzie, ale w Prypeci jeszcze nie łowił. Marek również jest wędkarzem, więc natychmiast obaj znajdują wspólny język. Ale teraz to już reakcja łańcuchowa, każdy musi zarzucić wędkę. Marek nawet... zacina sporego okonia, ale ryba zrywa się. No ale koniec zabawy, wędka zostaje zwinięta, a my ruszamy do kina "Prometeusz". Tam już byłem, nie robi ono więc sczególnego wrażenia, tym bardziej, że sala jest bardzo zdewastowana. Kolejnym budynkiem jest szkoła muzyczna, tam jest już o wiele ciekawiej - sala koncertowa z dużym fortepianem i sale lekcyjne, gdzie są resztki instrumentów. Po kilku minutach spędzonych w szkole, wsiadamy w busa i wracamy do Czarnobyla na obiad. Gdy przejeżdżamy wzdłuż elektrowni, widać już wyraźnie, jak ukończona połowa NSC zmieniła położenie, pokonawszy dobre 1/3 drogi.


zobacz zdjęcia


        W Czarnobylu obiad zajmuje nam ok. godziny. Po wyjściu ze stołówki... zaskakuje nas prószący lekki śnieg. Owszem, jest zimno, ale żeby padał śnieg? Potem z powrotem jedziemy do Prypeci. W pobliżu remizy w Czarnobylu zatrzymujemy się na moment - chwila na zdjęcia ekspozycji pojazdów bioracych udział w akcji ratowniczej. Mijamy Leliv, potem elektrownię. Znów widać niewielką zmianę położenia NSC. Tym razem naszym głównym celem są zakłady "Jupiter", a także II i III dzielnica. Za bramą Prypeci skręcamy w lewo, pomiędzy blokami dojeżdżamy do ul. Łesi Ukrainki, którą jedziemy na północny zachód i skręcamy w lewo, na plac parkingowy przed "Jupiterem". Penetrujemy budynek administracyjny, wchodzimy na jego ostatnie piętra zrujnowaną, odsłoniętą klatką schodową. Znajdujemy nawet gabinet dyrektora, z resztkami obić na ścianach, z tablicą na której wyrysowano całą strukturę organizacyjną zakładów. Znajdujemy też rysunki dziwnych, niemal kosmicznych pojazdów. Potem wychodzimy na zewnątrz, gdzie znów delikatnie śnieży. Przechodzimy przez główne hale, znajdujemy kalendarze z 1991 roku - co świadczy, że zakłady funkcjonowały jeszcze długo po katastrofie. Na tyłach "Jupitera" leżą wraki autobusów, Marek sam nam sugeruje byśmy sobie z nimi zrobili śmieszne, grupowe zdjęcia - że niby jedziemy jednym z nich i podpieramy drugi, leżący na boku. Po dobrej godzinie spędzonej w fabryce wychodzimy przed nią, podjeżdżamy kawałek i zwiedzamy pobliską komendę milicji wraz z aresztem, remizę miejskiej straży pożarnej, a także podjeżdżamy na składowisko odpadów, gdzie stoi słynny "chwytak" od dźwigu, którym przenoszono silnie skażone przedmioty. O ile w samym promieniowaniu gamma jest jeszcze średnio aktywny, to odsłonięcie tub Geigera w dozymetrze, co umożliwia pomiar promieniowania beta, i zbliżenie go do chwytaka, powoduje wyjście poza skalę w ciągu kilku sekund. Słyszałem, że wewnątrz chwytaka poziom radiacji wynosi kilka mSv/h, więc tysiące razy więcej niż prypeckie tło. Wsuwam dozymetr do środka, ale po trzech sekundach pomiar jest już poza skalą. Szkoda, ze nie mamy przyrządu o wiekszym zakresie. Jako atrakcja, chwytak jest z pewnością istotnym punktem naszej wycieczki.

        Idziemy ulicą Kurczatowa, gdzie w pewnym momencie wchodzimy w prawo, na teren II dzielnicy, do pobliskiej szkoły nr 2. Mijamy smutne, opuszczone zjeżdżalnie i drabinki. W tej szkole nigdy nie byłem, jest więc ciekawa. Brak tu jednak wielu rzeczy, szkoła jest całkowicie ogołocona ze wszystkiego cennego. Ciekawym miejscem jest sala do nauki muzyki, gdzie zostało pianino i rysunki pięciolini i nut. Na ścianach korytarzy są postacie, które symbolizują według tłumaczeń Wołodii typowe ludowe ubiory dla kolejnych republik ZSRR. Gdy wracamy do busa, zachodzę jeszcze do jednego ze zwykłych mieszkań przy ulicy Kurczatowa. Małe pokoje, resztki łazienki, resztki mebli, wszystko zrujnowane i porosłe mchem. Smutne to wszystko. Wracam zamyślony do busa, na trawie znajduję jeszcze książkę do przysposobienia obronnego. Tym razem nigdzie nie podjeżdżamy, tylko zbieramy się razem i idziemy do sasiedniej III dzielnicy, do przedszkola "Złoty Kluczyk". W środku niskiego, ale rozległego budynku znajdujemy nieco zabawek: lalek, misiów, metalowych czołgów. Mimo wszystko zabawek nie jest dużo, wszystko niemal zniknęło. Przechodzimy na ul. Łazariewa, pomiędzy 16-piętrowym budynkiem ozdobionym godłem ZSRR i niższym blokiem, na którym jest napis o tym by "atom był robotnikiem a nie żołnierzem", no... z odrobinę przekręconym pierwszym słowem. Po drugiej stronie ulicy jest budynek poczty, ale by się do niego dostać musimy pokonać piaszczyste wykopy - okazuje się że w Prypeci rozpoczęła się nawet kradzież podziemnych przewodów i instalacji. W budynku wielkie malowidło przedstawiające kobietę i pilota (lub kosmonautę). Na podłodze ogromne ilości widokówek i takich zwykłych kartek pocztowych, bez żadnych obrazków, tylko z miejscem na tekst. W drugiej sali szereg miejsc gdzie były telefony. Wychodzimy z budynku ostrożnie, przez wybite główne okna, zwracając uwagę by nie pokaleczyć się resztkami szyb.

        Marek daje się jeszcze namówić na to, by wejść na górny taras hotelu "Polesie". Nigdy tam nie byłem, a miejsce jest niewątpliwie bardzo ciekawe - zarówno widokowo, jak i historycznie, bo stamtąd kierowano akcją gaszenia płonącego reaktora. Wchodzimy siedem pieter pod górę, by wreszcie zobaczyć przepieknie oświetloną popołudniowym słońcem elektrownię. Kilka zdjęć (choć ciężko zrobić główny plac, słońce świeci prosto w obiektyw) i ruszamy w dół. Teraz już koniec Prypeci na dziś, pakujemy się do busa i ruszamy z powrotem do Czarnobyla. Znów obserwujemy zmianę położenia NSC, znów przechodzimy kontrolę dozymetryczną na punkcie Leliv, znów robimy zakupy na wieczór. Po sytej kolacji znów spontanicznie rozkręca się impreza, która trwa do zamknięcia baru i wszelkich krat w budynku, czyli do 22. Nasza czwórka znów robi sobie nocny spacer przez Czarnobyl, chwilę jeszcze rozmawiamy, ale idziemy wkrótce spać.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień trzeci

        Rano jedziemy wprost do Prypeci, mijając elektrownię widzimy... chyba jednak sarkofag nie zmienił położenia od wczoraj. Pokonał wczoraj 3/4 drogi, dziś pewnie zostanie wysunięty do końca. Strażnicy otwierają nam szlaban, a my Bulwarem Lenina jedziemy na główny plac miasta. Stąd udajemy się wprost do wesołego miasteczka. Byłem tu za każdym razem, więc nie skupiam się na podziwianiu samego koła czy samochodzików, a bardziej zajmuję się wyszukiwaniem silnej promieniujących miejsc. Przy studzience gdzie w zeszłym roku Olena swoją Terrą w zakresie gamma+beta zmierzyła ok. 40 µSv/h, ja łapię teraz ok. 80 µSv/h; to sporo. A może po prostu silniej przyłożyłem dozymetr do skażonego miejsca? Potem maszerujemy do budynku technikum nr 8, który leży tuż obok supermarketu i poczty. W szkole pustki, nieco książek, kalendarzy i resztek sprzętu. Nie spędzamy tam zbyt wiele czasu. Kilka osób, które są pierwszy raz w Strefie, chciałoby bardzo zobaczyć basen. Skoro oni idą... pójdę i ja. Basen jest skąpany w porannym świetle, w Prypeci nie ma wiele liści, więc wizyta jest ciekawa. Potem przechodzimy na drugą stronę ul. Sportowej i zagłebiamy się między blokami IV dzielnicy, idąc do szkoły nr 4. Budynek jest duży, ale sprawia jakby wrażenie niedokończonego - nieotynkowana cegła, całkowity brak nawet ram okiennych. W środku, w niektórych salach widać ciekawe zjawisko - kapiąca latami woda, która spłukiwała wapno, powoduje powstawanie formacji znanych z jaskiń - stalaktytów i stalagmitów. Ta część Prypeci jest ładna, mało zadrzewiona, więc widoki z okien są dość rozległe. Naszym kolejnym celem jest nieodległe przedszkole nr 9 "Skazka". Tu największe wrażenie robią na mnie nasłonecznione ale martwe, zarośnięte piaskownice i huśtawki typu "kiwaczek". W środku sale z zabawkami, szafeczkami, bucikami, salami z wymalowanymi postaciami dzieci. Na mnie, ojcu 4-letniej dziewczynki, robi to szczególnie silne wrażenie.

        Po wizycie w przedszkolu idziemy do bram stadionu miejskiego. Tu również panuje leciutko podwyższony poziom promieniowania, ale niewiele wykraczający ponad 1,5 µSv/h. Idziemy po bieżni, a potem na tyły stadionu. Mimo, że byłem tu dwa razy, dopiero teraz zauważam, że za trybuną jest całkowicie zarośniete mniejsze boisko z oświetleniem, prawdopodobnie do siatkówki. Udajemy się do V dzielnicy, do szkoły nr 5, gdzie również już byłem. Penetrujemy budynek dokładnie, wychodzimy nawet na jego dach. W jednej z sal, oprócz globusa jest jak dla mnie niezwykły eksponat - przestrzenny model podwójnej helisy DNA. No proszę, już takich rzeczy uczyli w ZSRR w szkołach w latach 80-tych. Są tu również sale, gdzie po sam sufit ułożone uczniowskie ławki. Da się też znaleźć maski gazowe i pianina. Kolejnym budynkiem, w którym spędzamy sporo czasu jest położone na zachód od stadionu przedszkole "Czeburaszka". Tu jest o wiele więcej zabawek, rysunków, szafeczek itp. niż w widzianych do tej pory przedszkolach. Według słów Wołodii, w tym przedszkolu był równiez żłobek - i rzeczywiście, widać tu łóżeczka dla niemowląt. Ale były też dzieci sporo starsze, o czym świadczą zapisane tablice i hasła typu "zdrastwuj szkola" na ścianach.

        Wracamy do naszego busa i jedziemy w okolice "Fujiyamy-bis". Marek twierdzi że to właśnie jest "Fujiyama", a "Fujiyama-bis" to ten drugi. Miesza mi to nieco w głowie, muszę sprawdzić po powrocie jak jest w rzeczywistości. Zanim jednak wejdziemy na górę, fotografujemy się przy północnym, betonowym pomniku z napisem "Prypiat". Potem już 16-pięter wspinaczki i wyjście na dach. Widok robi wrażenie. Pogoda dziś jest lepsza niż we wrześniu, widoczność też lepsza. Szkoda tylko że jest ok. południa, więc widok jest pod ostre słońce. Po kilkunastu minutach schodzimy w dół, a następnie idziemy wzdłuż północnego krańca IV dzielnicy do szklarni, które wszystkich nas ciekawią. Marek również nigdy tam nie był. Idziemy nieco "na czuja", po drodze mijamy budynek byłego przedszkola, które po katastrofie stało się laboratorium, do którego zwożono i badano ziemię z okolicy. Wewnątrz jest duża ilość szafek, zawalonych workami z ziemią. Dozymetry nie wykazują jednak jakiegoś zwiększonego poziomu radiacji. Za to kolega znajduje istny rodzynek - wywołany negatyw, zawierający zdjęcia ludzi, którzy pracowali w szklarniach. Pod słońce wygląda to niezwykle, to przecież autentyczni mieszkańcy tego miasta... Docieramy wreszcie do szklarni, a właściwie resztek ich szkieletów. Nic ciekawego, choć w pobliżu jest też nieco maszyn rolniczych. Wracamy do "Fujiyamy-bis", wsiadamy do busa i powoli ruszamy w stronę bramy wyjazdowej z Prypeci. Dzisiejszy dzień jest o wiele cieplejszy niż wczorajszy, w środku trzeba pozdejmowac kurtki.


zobacz zdjęcia


        Za Prypecią zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy betonowym pomniku z nazwą miasta, gdzie niektórzy się fotografują. Ja mierzę poziom promieniowania w trawie, w końcu to obszar "Czerwonego Lasu". 8 µSv/h, dość dużo, bo nie jest to pojedynczy punkt, a cały obszar "świeci". Ale taki poziom w tym miejscu był tu za każdym razem jak go mierzyłem. Teraz jadąc wzdłuż elektrowni możemy podziwiać NSC przemieszczony już chyba całkowicie. Niesamowite, przesunąć taką konstrukcję na lądzie. Mijamy punkt Leliv, przedostatnia kontrola dozymetryczna. W Czarnobylu zajeżdżamy jeszcze do portu rzecznego, gdzie rude, przerdzewiałe barki wspaniale kontrastują z granatem wody. Odwiedzamy jeszcze cerkiew. Tu na chodniku, zauważamy wtopione w asfalt zielone kamienie. Czyżby malachity? Jeszcze chwila i wracamy do hotelu. Tu szybki prysznic, obiad, pakowanie się. Każdy z nas uznaje, że obaj nasi przewodnicy, Marek i Wołodia, zasługują na jakiś prywatny dowód wdzięczności. Wzbraniają się strasznie, wręcz przemocą trzeba im go wcisnąć. Mili, skromni, zaangażowani ludzie - takimi dali się poznać przez ten wyjazd.

        Marek żegna się z nami, proszę go by pozdrowił Olenę ode mnie. W teorii powinien towarzyszyć nam do granicy Strefy w Dityatkach, ale stamtąd miałby powrotny autobus do Czarnobyla o 17, więc za 2 godziny. Nie ma sensu żeby jechał. Instruuje więc Wołodię co ma mówić w razie czego i jakie papiery pokazać. Ale problemów nie ma, odbywamy kontrolę w Dityatkach i opuszczamy Strefę.


zobacz zdjęcia


Powrót

        Po wyjeździe ze Strefy kierujemy się do niezbyt odległego Iwankowa, gdzie wysiada Wołodia wraz z dwoma kolegami. Jadą lokalnym autobusem do Kijowa, Wołodia do domu, a koledzy na lotnisko, bo wracają do Polski samolotem. Żegnamy się serdecznie z naszym sympatycznym przewodnikiem, robimy zakupy na drogę i do domu w miejscowym markecie. Potem już bocznymi drogami, by nie jechać bez sensu do Kijowa, docieramy do głównej drogi Kijów-Korosteń. Oglądamy jakieś filmy, kosztujemy wyroby ukraińskich gorzelni, dalej się integrujemy... wyjazd mógłby trwać dwa razy tyle. W Korosteniu zabieramy drugiego kierowcę i jedziemy dalej pustą drogą w stronę granicy. Gdzieś w środku trasy, na stacji benzynowej spotykamy polskiego kierowcę TIR-a, który mówi, że na głównych drogach jest bezpiecznie, ale jak niedawno jechał gdzieś bocznymi drogami, to grupa umundurowanych, uzbrojonych ludzi postawiła sprawę jasno - po 50 dolarów od ciężarówki i jadą dalej... albo alternatywą mogła być seria z kałasznikowa. Na szczęście nas nic złego czy niepokojącego nie spotkało przez cały wyjazd. Na granicy jesteśmy ok. 1 w nocy, gładko przechodzimy odprawę i rano, o 7, rozstajemy się pod Pałacem Kultury w Warszawie. Pół godziny później jestem w domu. Kolejny wyjazd do Strefy staje się przeszłością. Był to wyjazd jeszcze intensywniejszy niż poprzedni, zobaczyłem jeszcze więcej ciekawych miejsc, z "Okiem Moskwy" na czele. I choć wtedy byłem tylko z żoną, więc tamten poprzedni wyjazd był po prostu inny, bardzo cichy, wręcz intymny, to ten dzięki świetnej grupie ludzi i fajnym przewodnikom, okazał się strzałem w dziesiątkę! Jeśli chodzi o zakres zobaczonych lokalizacji i ciekawostek, ten wyjazd był najlepszy jak dotąd. A już mam w planach kolejne...





strona główna