Wyprawa 2014 - październik

Przejazd do Kijowa i zwiedzanie miasta

        Lato i jesień 2014 były wyjątkowo tragiczne dla Ukrainy. Wojna z Rosją, choć niewypowiedziana, to jednak faktyczna, zakończyła się zrujnowaniem Donbasu i postawieniem pod znakiem zapytania jego przynależności terytorialnej. Po obu stronach poległo wiele osób, dziesiątki tysięcy musiały uciekać. I jeszcze doszło to zestrzelenie malezyjskiego samolotu pasażerskiego. Wszyscy pukali się w czoło, gdy wspominałem o kolejnym wyjeździe. W sumie na poprzednich nasyciłem się i sam długo się wahałem czy jechać. Sentyment za niepowtarzalnym klimatem w Strefie jednak przeważył. Pozostałem wierny Aliena Tours, bo poprzednie wyjazdy były świetnie zorganizowane. Tym razem wybrałem opcję dwudniową, choć była możliwość wyjazdu nawet na cztery dni. Przeważyły jednak finanse, które nie są nieograniczone...

        Wyjeżdżamy wieczorem 4 października. Jedzie tylko 10 osób, minimum które było potrzebne do zorganizowania wyjazdu. Ale dzięki temu każdy z nas ma dużo miejsca w busie. Kierowcy są ci sami, z którymi byłem poprzednim razem. Droga upływa szybko, trasę do Lublina przegaduję z Bartkiem, kierownikiem Aliena Tours. W Lublinie dosiada się jeden kolega, a w Chełmie jeszcze dwie osoby. Przejazd przez granicę zajmuje nam ok. półtorej godziny, a potem już zaczyna się jazda przez bagna i pustkowia Polesia. Zatrzymujemy się o świcie w Sarnach, potem w Korosteniu. Tym razem nie zwiedzamy bunkrów z lini stalinowskich umocnień, po prostu zatrzymujemy się na kawę na stacji benzynowej. Jesteśmy umówieni na kijowskiej obwodnicy z Wołodią, naszym ukraińskim przewodnikiem, który teraz na stałe współpracuje z Aliena Tours i jest prawą ręką Bartka na Ukrainie, bo ma swoje "wejścia" niemal wszędzie.

        Gdy Wołodia się dosiada, to niemal natychmiast zatrzymuje nas milicja. Wystarcza jednak krótka wymiana zdań, by okazało się, że mamy wyłączone światła. Normalnie byłby mandat lub łapówka, ale gdy milicjanci słyszą język ukraiński, to tylko pobłażliwie się uśmiechają i życzą szerokiej drogi. Jedziemy do Meziyhorie - byłej rezydencji Wiktora Janukowycza. Pół roku temu, tuż po jego obaleniu, udało nam się tu dostać dzięki znajomościom Wołodii i dwóm kartonom papierosów, dziś jest to oficjalne "muzeum korupcji", jest kasa, do której już ustawiła się spora kolejka. Sam Wołodia mimo że bywał tu wielokrotnie, twierdzi, że nigdy nie widział tyle ludzi i samochodów. Po chwili jesteśmy na terenie posiadłości. Część grupy idzie do środka luksusowej willi, co kosztuje dodatkowe 200 hrywien. Uznaję, że nie chcę wydawać bez potrzeby tyle pieniędzy, więc pozostaję z resztą grupy. Idziemy dobry kilometr, aż docieramy wreszcie na brzeg Morza Kijowskiego - ogromnego sztucznego zbiornika na Dnieprze. Tam stoi słynny galeon obalonego prezydenta. Kicz do kwadratu! Ale i swojego rodzaju ciekawostka. Wracamy nad brzegiem w stronę głównej willi, rozmawiam z Wołodią na temat sytuacji w Donbasie i na Ukrainie, na temat ćwiczeń obrony cywilnej i determinacji Ukraińców by bronić się przed Rosją. Grupa z willi i nasza łączą się, opuszczamy teren rezydencji i wsiadamy w naszego busa.

        Jedziemy do centrum miasta, do Ławry Kijowsko-Peczerskiej. Wchodzimy do jej górnej części, w której jeszcze nie byłem. Jest tam rzeczywiscie pięknie, górny kompleks robi na mnie większe wrażenie niż jego pozostała część. Po wyjściu z Ławry kierujemy się do nieodległego Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, pod pomnik Matki Ojczyzny. Wołodia ciekawie opowiada o samym pomniku, jego budowie i konserwacji. Nie wiedziałem, że można wjechać windą na szczyt i stamtąd podziwiać panoramę Kijowa. Po dłuższej chwili wracamy do busa, którym jedziemy na lewy brzeg Dniepru. Kierujemy się do kantorów, gdyż większość nie posiada hrywien, muszą je dopiero kupić. Potem smaczny obiad w Puzatej Chacie i jedziemy do hotelu Turist, w którym śpimy za każdym razem. Wołodia zbiera grupę i zabiera ją na Majdan. Nikt oprócz mnie nie był jeszcze w Kijowie, więc wszyscy są ciekawi. Dla mnie to byłby piąty raz, więc postanawiam sobie tym razem odpuścić, bo wychodzi ze mnie zmęczenie po podróży i intensywnym dniu. Bartek również zostaje w hotelu. Ustalamy, że o godzinie 20 obaj pojedziemy na stację metra "Dnipro", obok której znajduje się przystań rzeczna, gdzie spotkamy się z grupą wracającą z Majdanu. Za śmieszną cenę 80 hrywien od osoby wykupujemy półtoragodzinny rejs statkiem po Dnieprze. Jesteśmy na nim praktycznie sami, piwo kosztuje grosze, widoki na miasto są świetne, wiec integracja postępuje. Po powrocie do hotelu integracja postępuje dalej w hotelowej restauracji. W końcu jednak trzeba przerwać imprezę i iść spać, rano o 8 mamy być już spakowani do busa i jechać do Strefy.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień pierwszy

        Po niezbyt obfitym śniadaniu, podanym w typowo ukraiński sposób (można się spodziewac wszystkiego, np. kotletów mielonych i kaszy gryczanej), pakujemy się do busa i jedziemy na północ. Bartek z jednym z kierowców został w Kijowie, więc naszym "szefem" jest Wołodia. Przejeżdżamy Dniepr przez Moskowskij Most. Z największego kijowskiego blokowiska - Trojeszcziny, do innego, niewiele mniejszego - Obołonia. Udaje się nam szczęśliwie nie utknąć w korku, tylko sprawnie opuścić miasto. Dalsza droga wiedzie na północ, obok rezydencji Janukowycza, przez Dymer, Iwanków, aż do granicy Strefy Czarnobylskiej w Dityatkach. Tam milicjanci kontrolują nasze paszporty. Pojawia się też Marek, nasz strefowy przewodnik z poprzedniego wyjazdu. Też na stałe współpracuje z Bartkiem, bo wszyscy go bardzo chwalą. A tuż za szlabanem widzę... tak jest, Olenę, moją przewodniczkę z poprzednich wyjazdów. Witamy się serdecznie, spotkanie jest zupełnie niespodziewane. Olena czeka własnie na kilku turystów, którzy robią dla National Geographic materiał o wilkach w Strefie. No cóż, pozostaje mi go zobaczyć gdy zostanie wyprodukowany.

        Po kontroli ruszamy dalej. Wołodia daje nam do podpisania biurokratyczne papierki, sam zaś opowiada jaki jest plan. A plan jest konkretny, soczysty i napięty. Od razu, bez tracenia czasu w samym Czarnobylu mamy jechać do Czarnobyla-2, czyli pozostałości po bazie otaczającej anteny DUGI. Od mojego poprzedniego wyjazdu Wołodia z Markiem bywali tu wiele razy, dość dobrze poznali teren i mają kilka niespodzianek. Na pierwszy ogień idziemy do koszar, gdzie zwiedzamy zbrojownie poszczególnych kompanii, pomieszczenia socjalne i toalety... iście w stylu Armii Radzieckiej znanej z książek. Po wyjściu z koszar udajemy się do szkoły, gdzie uczyły się dzieci załogi tajnego miasteczka. Szkoła jak wszystko inne była tajna, prawdopodobnie ten kto zaczynał naukę w tej szkole pracował potem na miejscu, aż pochowano go na miejscowym, oczywiście tajnym cmentarzu. Zauważam istotną zmianę w wyglądzie jednego z magazynów. Na wiosnę był względnie cały, a teraz to już jedynie same ściany, dach gdzieś zniknął. Na szczycie jednego z masztów DUGI łopocze ukraińska flaga... niby nie wolno tam wchodzić, ale jak widać odważnych nie brakuje. Przy początku anteny jest niewielki budyneczek z rampą podjazdową. Poprzednim razem zafascynowany samą anteną nie zwróciłem w ogóle na niego uwagi. Ale tym razem własnie tam idziemy. Okazuje się że to 800-metrowy wąski korytarz, ciągnący się wzdłuż obu anten. Idzie się i idzie, końca nie widać. Nie zachodzimy do głównej sterowni, tam wejście wiedzie gdzieś przez dach. W pewnym momencie skręcamy w lewo w ciasny otwór w ścianie, po metalowej drabince schodzimy w dół do ciemnego pomieszczenia. Jesteśmy w jakiś podziemiach gdzie mieści się sterownia pobocznych systemów radaru, a także zespół urządzeń klimatyzacyjnych. Niby stare i nieużywane, ale potężne turbiny można poruszyć jedną ręką - w środku muszą być doskonale zakonserwowane i nasmarowane.

        Wycofujemy się z podziemi i wychodzimy wreszcie na światło dzienne drugim końcem korytarza, którym idziemy od kwadransa. Jesteśmy po drugiej stronie radaru, przy mniejszej z anten. A właściwie - tego co z niej pozostało. Zostały niemal same maszty, większość dipoli została odcięta i leży u jej stóp, tworząc fantazyjnie powykręcane kłębowisko metalowych węży. Był pomysł by obie anteny zniszczyć, ale zrezygnowano po usunięciu dipoli z mniejszej. Wysadzenie nie wchodzi w grę, bo tak duża masa upadając mogłaby wyzwolić wstrząs sejsmiczny, który mógłby uszkodzić odległy o kilka kilometrów ledwie trzymający się sarkofag. A rozebranie obu anten kawałek po kawałku jest zbyt drogie, więc zrezygnowano z tego. Mijamy złomowisko pod mniejszą z anten i docieramy do większej. Ta stoi w całości, tylko tu i ówdzie pokryta rdzawym nalotem. Pada sakramentalne pytanie z naszej strony - na który poziom można wejść? Wołodia z Markiem mieli jakąs niemiłą sytuację z chłopakiem, który wszedł, ale dopadł go lęk wysokości i były duże problemy by go bezpiecznie sprowadzić. Nasi przewodnicy mówią, że ten kto się nie boi to niech wchodzi, ale nie wyżej niż na czwarty poziom. Dobre i to! Elektrowni i Prypeci jeszcze nie zobaczymy, ale i nas nikt niepowołany nie zobaczy. Część osób zostaje jednak na dole, nie mają zaufania do ledwie trzymającej się kupy konstrukcji. Z ozdobą naszego wyjazdu i dwoma kolegami wspinamy się na czwarty poziom. Drabinki się chyboczą, wpadają w rezonans, a do tego każda ciągnie się przez dwa poziomy. Trzeba wchodzić pojedynczo. Ale po chwili nasza czwórka melduje się na górze. Zostawiłem aparat Markowi, więc z góry robię zdjęcia telefonem. Za to z dołu mamy zapewnione bardzo ciekawe ujęcia. Po chwili wracamy na dół. Teraz już czas na powrót. Robimy jeszcze nieco fotografii monumantalnej konstrukcji i po chwili wsiadamy do naszego busa. Jedziemy do Czarnobyla, przechodząc po drodze standardową kontrolę radiacyjną na punkcie Leliv.


zobacz zdjęcia


        W Czarnobylu meldujemy się w hotelu "Dziesiątka". Tym razem cała nasza grupa zmieści się w nim, nie będę musiał ryzykować nocnych spacerów w czasie godziny milicyjnej. Jemy obiad, po czym jedziemy do parku pamięci w centrum miasta. Wołodia opowiada ogólnie o samej Strefie, o symbolach w parku. Spędzamy tu kilkanaście minut, po czym znów ruszamy na północ, w stronę elektrowni.

        Najpierw czeka nas krótki wypad na most nad Prypecią, skąd widać dobrze kompleks elektrowni. Następnie znów przez punkt kontrolny Leliv, do niezbyt odległego przedszkola w byłej wsi Kopaczi. Byłej, bo została w całości zrównana z ziemią po katastrofe, jedynym zachowanym budynkiem jest własnie przedszkole. Do środka zachodzę na krótką chwilę, dosłownie tylko po to by przypomnieć sobie smutny klimat tego miejsca. Nie robię zbyt wielu zdjęć. Grupa pakuje się do busa, ruszamy na północ, by po kilku kilometrach przez most nad kanałem z wodą chłodzacą dla elektrowni dojechac do laboratorium radiobiologicznego. Zwiedzamy budynek, widzę że preparaty rybich "mutantów" są za każdym razem w innym miejscu. Za budynkiem są hale z czymś czego nigdy nie określiłem, ale nazywam na swój użytek "inkubatorami z Seksmisji". Dalej kolejny budynek, z tysiącami klatek, w których hodowano zwierzęta doświadczalne. Za budynkami stoi silnie skażony wrak wozu strażackiego i zaczyna się mierzeja na Jeziorze Czarnobylskim. Chwilę przebywamy na niej, po czym wracamy do busa, by podjechać dosłownie kilkaset metrów, w pobliże chłodni kominowej bloku V. Dojście do chłodni wiedzie miejscami przez nieprawdopodobny śmietnik, leżą tu jakieś silniki, lodówki, pralki. Przy samej chłodni jest dość silnie napromieniowane miejsce, gdzie dozymetry szaleją, pokazując 150-200 µSv/h - to już mocno zawyżony poziom. Wnętrze chłodni na wszystkich robi wielkie wrażenie. Ja, mimo że ją widziałem dwa razy, to i tak jestem przytłoczony jej rozmiarami. Po dłuższej chwili wracamy do busa i jedziemy nad kanał z wodą chłodzącą, skąd najlepiej fotografować cały zakład. Jeszcze kilka minut i zbliżamy się do wschodniej strony elektrowni, w pobliże budynków biurowych. Wołodia wyraźnie ostrzega by nie robić im zdjęć. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn z tej strony strasznie się o to czepiają. Oczywiście i tak wszyscy coś tam robią przez okna busa, zanim się zatrzymujemy. Przy symbolicznym cmentarzu ofiar Wołodia opowiada o samej katastrofie i akcji likwidacji skutków. Ja fotografuję tabliczki z nazwiskami ofiar i chwilę zamyślam się przy samym pomniku. Potem całą grupą idziemy karmić sumy z mostu kolejowego. Są! Kilka sztuk, ogromne! Aczkolwiek wybredne, bo nie każdy z rzuconych kawałków chleba im smakuje.

        Po dłuższej chwili jedziemy na zachód, pod sarkofag. Nisko stojące słońce, zasłona chmur i sama elektrownia tworzą fascynującą scenerię. Pod samym sarkofagiem możemy podziwiać jak szybko jest wznoszony NSC. Druga połowa Arki za niedługo zostanie wyniesiona na maksymalną wysokość i po wykończeniu połączona z pierwszą. Jest realna szansa, że na wiosnę 2015 r. całość przykryje stary sarkofag. Naszym rozmowom przysłuchuje się kilku robotników, którzy skończyli własnie swoją zmianę. Okazuje się, że to Polacy! Wdajemy się w dłuższą pogawendkę, opowiadają nam o pracy przy budowie Arki, o systemie jaki tu panuje, niektórzy byli nawet na starym sarkofagu. Taka rozmowa jest o wiele cenniejsza niż czytanie jakiś "wygładzonych" informacji pochodzących z oficjalnych publikacji. Żegnamy się w miłej atmosferze. Jedziemy jeszcze na obszar Czerwonego Lasu, pod betonowy znak miasta Prypeć, gdzie robimy sobie zdjęcia. A potem mała niespodzianka - zamiast wracać normalną drogą, po południowej stronie elektrowni, jedziemy inaczej, przez najsilniej skażoną część Czerwonego Lasu, omijając od południa stację transformatorową. Dozymetry nawet w busie wykazują wysokie wartości i alarmują szybkim pikaniem. Taka mała atrakcja. Nasza droga łączy się w końcu z główną drogą do Czarnobyla, na punkcie Leliv przechodzimy kontrolę, a następnie jedziemy do hotelu.

        Zjadamy kolację, która samoistnie przeistacza się w zakrapianą imprezę integrującą nas coraz mocniej. Do baru podchodzi rosły Ukrainiec, pracownik Strefy. Gdy mówię mu, że jesteśmy z Polski, to po prostu nie ma szans żebym się z nim nie napił wódki. Jest tak serdeczny i szczery, że nie umiem odmówić. Chce mu się zrewanżować, stawiając kolejną kolejkę, ale w ogóle nie ma mowy! On stawia, jesteśmy jego gośćmi. Pokazuje mi zdjęcia swojego malutkiego synka, widać, że pęka z dumy. Gdy pokazuję mu zdjęcie mojej córeczki, to w jego oczach widzę niemal łzy. Ściskam go serdecznie, ale zostawiam, bo pijąc w takim tempie i takimi objętościami, to długo bym nie pociągnął... koledzy z naszej grupy narzucają jednak mniejszą szybkość... Impreza w końcu przenosi się do jednego z pokoi, ale po jakimś czasie musi się zakończyć. Co za dużo to nie zdrowo, poza tym rano trzeba wstać.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień drugi

        Rano nieco odczuwam skutki wczorajszej imprezy, ale po śniadaniu od razu mi lepiej. Rzeczy wrzucamy do jedengo z pokoi, a sami pakujemy się do busa. Podjeżdżamy do sklepu w Czarnobylu. Niektórzy kupują pamiątki, a ja butelkę pysznego, zimnego kwasu chlebowego. Po raz kolejny jedziemy przez punkt Leliv, mijamy elektrownię. Pogoda dziś jest o wiele lepsza niż wczoraj - błękitne, bezchmurne niebo, wspaniałe kolory jesiennych liści, ale na szczęście jest dość chłodno. Idealne warunki do chodzenia po Prypeci i do dobrej fotografii. Wkrótce zatrzymujemy się przed bramą miasta. Strażnicy otwierają szlaban. Kierowca skręca w lewo, dojeżdża do ulicy Łesi Ukrainki, a następnie do zakładów "Jupiter". Najpierw poświęcamy sporo czasu na penetrację budynku administracyjnego. Zachodzimy do gabinetu dyrektora i biur konstrukcyjnych. Przechodzimy podziemiami, by wreszcie znaleźć się przy głównym wejściu do zakładów. Naszym kolejnym celem są hale produkcyjne. Szkoda, że są tak opustoszałe, brakuje maszyn lini produkcyjnych, które niewątpliwie byłyby bardzo atrakcyjne. W pewnym momencie znajduję martwego rudzika. Ptaszek wygląda jakby spał. Nie wygląda na chorego, nie sądzę też by był ofiarą jakiejś napromieniowanej cząstki. Tym niemniej dodaje nieco grozy temu miejscu.

        Po opuszczeniu "Jupitera" udajemy się do niezbyt odległego chwytaka i resztek jednego z robotów. Cały teren wokół wykazuje podwyższone promieniowanie, ale te dwa przedmioty w szczególności. Każdy ma chwilę zabawy, patrząc jak szybko zmieniają się wskazania dozymetrów. Jeszczę kilka chwil i udajemy się do remizy straży pożarnej. Robimy nieco zdjęć, niektórzy przystają w zadumie. Teraz przechodzimy przez złomowisko pojazdów koło komendy milicji. Wołodia prowadzi nas gdzieś na jej tyły, wchodzimy przez okno po metalowej drabince, schodzimy do podziemi, by wreszcie znaleźć się przy jej wejściu. Tam rzuca mi się w oko duża, plastyczna makieta Prypeci. Nie widziałem tego wcześniej, a niewątpliwie jest to ciekawostka.

        Podjeżdżamy naszym busem na wschodni kraniec miasta, w okolice przystani rzecznej i Kafe "Prypeć". Penetrujemy samą kawiarnię, przyglądamy się rzece i odległym żurawiom. Znów znajdujemy kilka silniej napromieniowanych miejsc, szczególnie przy korzeniach drzew. Nie możemy i nie chcemy sobie jednak pozwolić na dłuższe postoje, ustaliliśmy wcześniej między sobą, że mamy trzymać tempo, by zobaczyć jak najwięcej. Wchodzimy do niezbyt odległego kina "Prometeusz" udaje się mi nawet zrobić w panującym tu mroku całkiem udane zdjęcie, choć wymaga to dwusekundowego naświetlania. Za statyw służy mi podest pod ekranem. Kolejnym budynkiem jest szkoła muzyczna, szczególnie dużo czasu spędzamy w sali koncertowej, gdzie do dziś stoi fortepian.

        Mijamy Dom Partii "Kompleks", hotel "Polesie", a następnie wchodzimy do domu kultury "Energetyk". Od strony głównego placu w Prypeci nigdy jeszcze do niego nie wchodziłem. Są tu bardzo ciekawe malowidła na ścianach, plakaty propagandowe. Gdy przechodzimy dalej, widzę salę kinową. To ta sama sala, którą kiedyś widziałem od dołu! Teraz dopiero zdaję sobie z tego sprawę. Skręcamy w stronę hotelu, dochodzimy wreszcie do jakiegoś dziwnego, okrągłego pomieszczenia. Ciężko powiedzieć co to mogło być. Następnie kierujemy nasze kroki do dużej sali gimnastycznej na tyłach "Energetyka". Stoją tu bramki do piłki ręcznej, wisi zupełnie nowa lina, ale na podłodze parkiet jest zbutwiały, leży mnóstwo szkła, a tu i ówdzie rośnie mech i drzewa.

        Po wyjściu z sali ruszamy wąską ścieżką ku widocznym niedaleko żółtym wagonikom diabelskiego młyna. Jesienna sceneria pozwala na wspaniałe zabawy ze światłem, cieniem i kolorami na fotografiach... szkoda, że nie mam więcej czasu. Podchodzimy na teren wesołego miasteczka, fotografujemy koło, karuzelę i samochodziki. Niektórzy szukają hotspotów. Ale zaraz trzeba iść dalej. Przechodzimy przez teren stadionu, niestety znów widzę w tym samym miejscu nabazgrany sprejem symbol warszawskiej Legii. Nasza dalsza trasa prowadzi na zachód, pomiędzy blokami, do przedszkola "Czeburaszka". Ono jak dla mnie jest najbardziej przejmujące w całej Prypeci. Dużo w nim zabawek, jest otoczone zarośniętymi piaskownicami, w środku są szafeczki, łóżeczka, krzesełka... w jednym z pomieszczeń ktoś ustawił krzesełka w koło, a na każdym posadził laleczkę. Nieco to teatralne, aczkolwiek daje do myślenia.

        Opuściwszy przedszkole zmierzamy w kierunku basenu "Lazur". Wszyscy bardzo chcą go zobaczyć. Po doskonale znanym mi wejściu do budynku nie idę jednak po schodkach w prawo, a do pomieszczenia na wprost. I tu zaskoczenie. Okazuje się, że jest tam mały basen, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Na głównym basenie niektórzy wchodzą na szczyt wieży do skoków, ale jak widzę jaką ilością pyłu jest ona pokryta, to rezygnuję. Po takiej wspinaczce byłbym bialusieński... Wołodia podpowiada mi, żebym zszedł do podziemi basenu. Przeciskam się wąskim, ciemnym korytarzem, schodzę stromymi schodami. Wreszcie jestem w obszernym pomieszczeniu, gdzie mieszczą się wentylatory i urządzenia do podgrzewania wody. O dziwo rury pokrywa praktycznie świeża, nie złuszczona farba. Robię kilka zdjęć i wracam do grupy. Obok basenu znajduje się kolejny obowiązkowy punkt programu, czyli szkoła nr 3. Jest najbardziej znana ze słynnego korytarza z rozsypanymi maskami gazowymi. Każdy z grupy chce to zobaczyć. Zwiedzamy całą szkołę, wszystkie jej piętra a nie tylko sam korytarz z maskami mieszczący sie na parterze. Znajdujemy mnóstwo podręczników, gazetek ściennych, jakiś bliżej nieokreślonych gratów. Jest nawet zakratowane pomieszczenie, służące albo jako karcer, albo jako miejsce przechowywania różnych dokumentów.

        Czasu zostaje nam coraz mniej, a chęci do zwiedzania mamy nieograniczone. Jedziemy na północny koniec miasta, obok laboratorium - byłego przedszkola, które po awarii stało się miejscem zwożenia próbek roślin i gleby. Podchodzimy jeszcze dalej, obok szklarni. Jest tam cmentarzysko maszyn rolniczych, takich jak kosiarki, siewniki, traktory, jest nawet niewielki kombajn. Kawałek dalej teren obniża się i jest już tylko rozległe bagno. Wracamy do busa i podjeżdżamy kawałek, do początku ulicy Bohaterów Stalingradu. Wejdziemy na 16-piętrowiec, ale nie jest to żadna z "Fujiyam", a budynek o innej konstrukcji, z bocznymi schodami ewakuacyjnymi, na którym jeszcze nie byłem. I generalnie mało kto bywa, bo wchodzenie na niego jest zabronione. Należy to zrobić tak, by strażnicy nas nie zauważyli. Wołodia instruuje nas jak się poruszać po dachu. Rozpoczynamy mozolną wspinaczkę, co ciekawe, od trzeciego piętra schody za każdym razem wyprowadzają na... balkon. Ale musimy iść blisko ścian i się zbytnio nie wychylać aby nas nie zauważono. Na dach wychodzimy na stronę północną, tu jesteśmy zasłonięci przed niepowołanymi spojrzeniami przez górną osłonę szybu windy. Zbieramy się razem i w kucki przechodzimy na stronę południową. Tu nie można swobodnie stać, bo byłoby nas widać. Każdy z nas pojedynczo poodchodzi do kominków, na moment wychyla się i robi po kilka zdjęć elektrowni i panoramy miasta. Potem przykucamy razem, Marek przejmuje nasze aparaty i na komendę prostujemy się, a Marek robi nam zdjęcia grupowe. Wzbudza to ogólną wesołość, wyglądamy nieco jak północnokoreańscy "statyści" na defiladach, reagujący na odpowiednie komendy. Wracamy na stronę północną, fotografujemy rozległe, płaskie tereny Białorusi, zakola Prypeci, okoliczne bloki. Pora schodzić na dół. Po drodze zachodzimy do kilku mieszkań. W pewnym momencie wyraźnie słyszę stukanie, a kątem oka rejestruję ruch. Na ułamek sekundy jakoś dziwnie mi się robi. Ech... to tylko wiatr porusza oderwanymi zewnętrznymi drzwiami do windy. Ale pierwsze wrażenie było nieciekawe, choć rozum powinien podpowiadać coś innego. Wychodzę z budynku, czekamy jeszcze dłuższą chwilę na dwóch kolegów którzy "zamarudzili" w mieszkaniach. W końcu jesteśmy wszyscy i ruszamy na południe, pod budynek miejskiej poczty. Po prawej jest sala z automatami telefonicznymi, po lewej sala przyozdobiona malowidłem przedstawiającym pilota i kołchoźnicę, z rozsypanymi na podłodzie setkami kartek pocztowych. Są różne, większość to zwykłe korespondentki, ale niektóre to pocztówki, przedstawiające głównie radzieckie symbole jak flagi, czerwone gwiazdy czy ważne daty. Poczta jest ostatnim punktem naszego poznawania Prypeci. Dla mnie było akurat, ale reszta czuje spory niedosyt. Tyle by chcieli jeszcze zobaczyć, a tu już trzeba wracać. Po drodzę fotografuję jeszcze nowy sarkofag i elektrownię. Po raz ostatni przejeżdżamy przez Leliv, dojeżdżamy do Czarnobyla, gdzie docieramy jeszcze na pocztę. Prawdziwą, funkcjonującą pocztę. Wiele osób chce wysłać kartki do domu. Co ciekawe, poczta ma identyczny układ pomieszczeń jak ta w Prypeci.

        Po powrocie do hotelu myjemy się na raty - część z nas je obiad, a część w tym samym czasie bierze prysznic, przebiera się itp. Potem zamiana grup. Dzięki temu wszystko przebiega sprawniej. Po obiedzie pakujemy się do busa i wyruszamy w stronę punktu Dityatky. Przy tablicy miasta Czarnobyl jeszcze jedno pamiątkowe zdjecie, po czym już bez zatrzymywania się. Ostatnia kontrola radiacyjna, serdecznie żegnamy się z Markiem. Jest super przewodnikiem, pozwala na tak dużo, że właściwie nie odczuwa się jego obecności. I wyraźnie lepiej mówi po polsku niż za ostatnim moim wyjazdem. Nic dziwnego że Bartek na stałe z nim współpracuje.


zobacz zdjęcia


Powrót

        Po opuszczeniu Strefy zajeżdżamy do Iwankowa. Tu już czeka Bartek wraz z drugim kierowcą, dojechali niedawno z Kijowa. Robimy zakupy na drogę i nastaje smutna chwila - żegnamy się z Wołodią. On jest ideałem w roli przewodnika, tłumacza, negocjatora i po prostu kolegi. Tworzy wspaniałą atmosferę i powoduje, że wyprawy są bardzo atrakcyjne. Nie wyobrażam sobie, by jakiś kolejny wyjazd miał być bez niego. Zresztą wszyscy są podobnego zdania co ja.

        Boczną drogą dojeżdżamy z Iwankowa do głównej drogi Kijów - Dorohusk. Oglądamy jakieś filmy, rozmawiamy, czas mija szybko. Kilkukrotnie mijamy jadące z naprzeciwka w eskorcie milicji kolumny TIR-ów, liczące po kilkadziesiąt pojazdów. To konwój z niemiecką pomocą dla Donbasu, o którym mówiono w mediach. Na granicy jesteśmy ok. północy, po jej przekroczeniu zasypiam i śpię do samej Warszawy. O 5 rano jesteśmy pod Pałacem Kultury, przed 6 docieram do domu. I znów koniec kolejnej ukraińskiej przygody, jestem pewien, że nie ostatniej. Przecież trzeba zobaczyć ukończony nowy sarkofag, prawda?





strona główna