Wyprawa 2015 - październik

Przejazd do Kijowa i zwiedzanie miasta

        To mój szósty, najdłuższy jak dotąd wyjazd do Strefy. Kolejny raz pozostaję wierny Aliena Tours. Wyjeżdżamy z Warszawy 17 października, pada deszcz, nie nastraja to optymistytcznie. Z początku jedzie tylko 5 osób, w Lublinie dosiadają się kolejni, potem jeszcze w Chełmie. Łącznie jest nas 15 osób i Bartek. Na granicy w Dorohusku spędzamy dobre 3 godziny, ruch jest wyraźnie większy niż w zeszłym roku. Wreszcie, gdy wjeżdżamy na terytorium Ukrainy jest już ok. 3 nad ranem. Wkrótce wymieniamy pieniądze w najbliższym kantorze, kupujemy kilka butelek, które szybko się rozchodzą "integracyjnie". Potem jednak wszyscy grzecznie idą spać, bo od rana czeka nas całodniowe chodzenie po Kijowie, lepiej być jednak wypoczętym. Po drodze jeszcze postój w Sarnach i Korosteniu i ok. 11 jesteśmy w Kijowie.

        Zatrzymujemy się na parkingu przed hipermarketem. Tam też dołącza do nas Wołodia wraz z Jarosławem - ukraińskim specem od urbexu, który ma nam pokazać jakąś ciekawostkę. Miejsca gdzie zazwyczaj bywa są jednak takie, że nie nadają się na wejście w większą ilość osób. Dojeżdżamy w jakąś wąską uliczkę, szybko wyskakujemy i przedzierając się przez krzaki wchodzimy na ogrodzony teren... no właśnie - jest to jakiś nieukończony wielki blok, gdzieś na środku jest szkielet wielkiej kopuły, która miała przykrywać jakieś chyba reprezentacyjne pomieszczenie. Wchodzimy na sam dach, jakieś 12 czy 15 piętro. Widok jest bardzo rozległy i obejmuje północno-zachodnią część Kijowa. Po dłuższej chwili schodzimy w dół, wracamy do busa. Teraz jedziemy do miejsca, które według słów Wołodii za czasów ZSRR było wielką przestrzenią wystawową, gdzie pokazywano jak to dobrze się żyje w państwie socjalistycznym, jakie są osiągnięcia rolnictwa, sztuki, nauki itp. Nazywa się to "Wystawkowi Centr", leży na południe od lotniska Żuliany. Teraz część z symboliki ZSRR pozostała, ale ludzie traktują to jako wielki park, gdzie przychodzą na spacery. Wygląda to dość dziwnie - ogromny teren w środku miasta, napuszona radziecka rzeźba i sztuka - totalne bezguście. Spaceruje tu dużo ludzi. Dziwię się, że współczesnie nikt tego nie zagospodaruje jakoś mądrzej, że wszystko jest takie jak zbudowano 40 czy 50 lat temu, nawet nieodnawiane. Chodzimy trochę po tym rozległym terenie, ale w końcu czas na obiad. Wsiadamy w metro, jedziemy dłuższą chwilę na Plac Kontraktowy. Tutaj zatrzymujemy się w "Puzatej Chacie" gdzie odpoczywamy i jemy obiad.

        Dalej idziemy w bok w ciekawe miejsce, coś w rodzaju wawozu - widziałem go dotąd tylko ze szczytu pobliskiego wzgórza. Powstała tu nowa, ekskluzywna dzielnica kamieniczek. Ale... stoi niemal pusta, bo ludzi nie stać na potwornie drogie mieszkania. No cóż, ale rzeczywiście wygląda uroczo. Jedną z uliczek wychodzimy na Adriewskij Uzwiz mniej więcej w połowie. Kupujemy jakieś drobiazgi, podchodzimy pod przepiekną cerkiew Św. Andrzeja, skąd wspaniale widać północną część Kijowa. Potem marsz na pobliskie wzgórze, gdzie jest ciekawy, często odwiedzany przez mieszkańców park i place zabaw. Nie powiem, urokliwe miejsce. Słońce chyli się ku zachodowi, idziemy do pomnika Bohdana Chmielnickiego i do Soboru Sofijskiego, gdzie kamiennymi i drewnianymi schodkami wspinamy się na najwyższe piętro wieży. Widok jest piękny, ale nie ma już zbyt dobrej przejrzystości, więc nie jest tak pięknie jak spod cerkwi św. Andrzeja. Wracamy pod gmach MSZ, gdzie jest ekspozycja sprzetu i uzbrojenia używanego w Donbasie. Jest tu też warta honorowa przy popalonej i postrzelanej ukraińskiej fladze. Kręci się tu mnóstwo ludzi. Zresztą, zauważam, że w całym Kijowie pojawiło się mnóstwo symboli patriotycznych i narodowych. Byle głupie słupki na przystankach są pomalowane w narodowe barwy. Wcześniej tego nie było. Naszym kolejnym celem jest Majdan i ulica Instytucka. Minęło półtora roku od tych tragicznych wydarzeń. To co widziałem w marcu zeszłego roku było okropne i nadal mam tamte obrazy przed oczami. Teraz to wszystko jest wysprzątane, jedynie przy ulicy palą się znicze i stoją fotografie ofiar. I nagle mój wzrok wyłapuje... tak, tak, najzwyklejszą dziurę po kuli karabinowej w ulicznej latarni. Może ta latarnia uratowała czyjeś życie? Mimo że to najbardziej reprezentacyjne miejsce Kijowa, to nadal odczuwa się tu dziwny smutek. Wchodzimy na stację metra "Chreszczatyk" i niekończącymi się schodami zjeżdżamy w dół. Potem pociąg, czarne wody Dniepru, drugi brzeg i nasz hotel. Jak zwykle jest to "Turist" i jak zwykle narzekać nie możemy. Wieczorem integrujemy się w hotelowej klubogospodzie, pijemy piwo, niektórzy próbują drinków o tak frapujących nazwach jak "Hiroszima" czy "Zielony Meksykanin". Wreszcie pora spać, jutro o 8 rano wyjazd.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień pierwszy

        Rano szybkie śniadanie i zbiórka przed hotelem. Ładujemy bagaże do busa i przed 9 wyruszamy. Pogoda jest piękna, słoneczna, jazda przez Kijów przebiega zaskakująco sprawnie i wkrótce opuszczamy miasto. W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad brzeg Zalewu Kijowskiego. Zbiornik jest ogromny, rzeczywiscie nazwa "morze" jest adekwatna, bo nawet ze skarpy nie widać drugiego brzegu. Ruszamy dalej, robimy jeszcze jakieś małe zakupy i tankujemy na pobliskiej stacji, a potem już bez postojów dojeżdżamy do Ditiatek. Tam kontrola paszportów i spotkanie z naszym przewodnikiem, Siergiejem. Podobno jest bardzo "wyluzowany" jeśli chodzi o pilnowanie czy zabranianie czegokolwiek. Szlaban idzie w górę i oto jesteśmy w Strefie. Dojeżdżamy do wsi Zalesie. Tu już kiedyś byłem, więc wizyta w domu kultury nie robi na mnie większego wrażenia. Ale tym razem mamy możliwość pójść dalej, między szeregiem opuszczonych domów. Leżą tu różne rzeczy, od zabawek do porzuconych samochodów. Wracamy jeszcze później na drugą stronę szosy. Kluczymy dłuższą chwilę między zabudowaniami wsi, by wreszcie dotrzeć do placu zabaw. Porzucone i pordzewiałe huśtawki, drabinki, domki, karuzele. To zawsze mnie porusza. Wracamy w końcu do busa i jedziemy do Czarnobyla. Tam kwaterujemy się w hotelu "Dziesiątka", po czym szybka zbiórka i jedziemy na dalszą eksplorację.

        Po wyjechaniu z Czarnobyla skręcamy w prawo, na most nad Prypecią, kierujemy się na wschód do KPP "Paryszew". Tam znów skręcamy, tym razem na północ, na mocno zarastającą drogę. Jedziemy tak dobre 20 km, aż pod samą białoruską granicę, do wsi Maszewo. Wołodia rozdaje kilka krótkofalówek, aby było łatwiej się później odszukać. Rozdzielamy się i zaczynamy eksplorację terenu dobrze zachowanej wsi. Jest tu cakiem spora szkoła, bedąca w zasadzie główną atrakcją. Niewiele zostało rozszabrowane, są tu zachowane książki, portrety, mapy, dzienniki, zeszyty, plakaty itp. spędzamy tu ponad godzinę. Potem udajemy się przez las do zabudowań pobliskiego kołchozu. Wołodia ostrzega by ostrożnie się tu poruszać, bo dosłownie 200 m dalej jest już Białoruś i żeby przypadkiem nie przekroczyć tej nieoznaczonej lini, bo może to się skończyć spotkaniem z ich pogranicznikami. Kołchoz jak to kołchoz - wielkie pomieszczenia gospodarcze i długie obory z resztkami systemu poideł dla bydła. W sumie nic niezwykłego.

        Wracamy w końcu do busa, wywołując spóźnialskich przez radio. Jedziemy kilka kilometrów z powrotem, ale zatrzymujemy sie we wsi Krasne. Jest tu opuszczona cerkiew. Wnętrze jest bardzo dobrze zachowane, po rozpadających się schodach udaje się kilku z nas wejsć na dzwonnicę. Nie poruszamy jednak dzwonem, to jednak obiekt kultu, nie należy z niego żartować. Ogladamy jeszcze pobliski mały dom kultury, w którym jest nawet mini-kino. Potem jedziemy dalej, przecinamy tory kolejki dowożącej pracowników elektrowni ze Slawutycza i kawałek dalej zatrzymujemy się w składzie maszyn rolniczych. Jest tu również elewator zbożowy, w którym nawet da się poruszyć pewnymi mechanizmami. Robi się jednak ciemno, trzeba powoli się zbierać. Ładujemy się do busa. Po niemal godzinie jazdy, już zupełnie po ciemku docieramy do Czarnobyla. Kolacja, a po niej... no cóż, w Strefie, podobnie jak na całej Ukrainie alkohol jest nieprzyzwoicie tani, więc korzystamy z tego faktu. Należy jednak zachować umiar, jutro z rana czeka nas wizyta w elektrowni.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień drugi

        Rano okazuje się, że pogoda zaczyna płatać figle. Niebo zaciągnęło się, mży, jest zimno. Może jednak po południu się poprawi? Ruszamy naszym busem w stronę elektrowni, przekraczamy granicę strefy 10 km w Leliv, ale najpierw jeszcze zajeżdżamy pod instytut rybołówstwa nad jeziorem Czarnobylskim. Jezioro to sztuczny zbiornik, było utworzone jako zapas wody chłodzącej dla elektrowni, ale jest położone wyżej niż naturalny poziom rzeki Prypeć. Woda musi być więc cały czas do niego pompowana, co generuje spory koszt. Postępująca likwidacja elektrowni wymusiła wreszcie likwidację niepotrzebnego jeziora i jest ono stopniowo osuszane. Poziom wody opadł już o kilka metrów, odsłaniając różne ciekawostki - a to zatopione łodzie, a to jakieś sprzęty, a to obrośnięte muszlami sieci rybackie. Schodzimy na dno jeziora, kilka osób podchodzi do samej wody i nagle... niewinnie wyglądajacy piasek okazuje się podstępnym, wciągającym szlamem. Czwórka z nas wpada w to powyżej kolan. Wydostają się szybko, ale kolejne dziesięć minut muszą poświęcić na zgrubne czyszczenie butów i spodni. Wtedy odzywa się telefon Wołodii - okazuje się, że zaraz mamy już być w elektrowni. Ofiary szlamu, w tym sam Wołodia, pośpiesznie ubierają się i niemal biegiem docieramy do busa.

        Po chwili jazdy zatrzymujemy się po wschodniej stronie elektrowni, pod budynkiem administracyjnym. Tu jest to dziwne miejsce, skąd nie wiedzieć czemu nie można fotografować budynków. Czeka tu na nas Anton, młody chopak, przewodnik po elektrowni. Dla mnie to wielka chwila - zawsze marzyłem by wejść do środka, a teraz właśnie to marzenie się urzeczywistnia. Najpierw przechodzimy przez ochronę zewnętrzną, która dokładnie sprawdza nasze paszporty, a dodatkowo przechodzimy przez bramkę wykrywacza metalu. Następnie trafiamy do niewielkiej szatni, gdzie musimy założyć ubrania ochronne - nic w sumie specjalnego, bo zwykłe fartuchy, czepki na głowy i ochraniacze na buty. Normalni pracownicy elektrowni poruszają się w podobnych, jedynie ich obuwie się różni, bo mają takie używane tylko na terenie zakładu. Ponadto dostajemy jednorazowe dozymetry, do noszenia na szyi. Anton prowadzi nas przez krótki korytarz, dochodzimy do bramek-kołowrotków. Nasz przewodnik unosi słuchawkę telefonu bez tarczy, melduje dowódcy ochrony ile osób wchodzi, otrzymuje zgodę i możemy przejść. Jesteśmy w tzw. Złotym Korytarzu, przebiegającym przez całą długość elektrowni, przez wszystkie cztery bloki energetyczne. Tędy biegali pracownicy i strażacy w chwilę po katastrofie, a teraz my zbliżamy się z każdym krokim w stronę bloku IV i sarkofagu. Nagle STOP! Skręcamy w lewo i wchodzimy do... sterowni bloku II. Zawsze chciałem zobaczyć sterownię RBMK. Przyznam, że wygląda podobnie jak sobie to wyobrażałem. Duże, półkoliste pomieszczenie, kilku nudzących się inżynierów. W sumie nie wiadomo po co oni tu tkwią. Reaktor jest od lat wyłączony, nie zawiera paliwa, żadne urządzenia nie działają. A jednak oni nadal mają tu dyżury! Przyglądam się pulpitom i urządzeniom. Jest znana mi tablica z kontrolkami wszystkich elementów rdzenia RBMK, jest podobna tablica z zestawem ciśnieniomierzy i termometrów. Jest pulpit ręcznego sterowania prętami kontrolnymi i również przycisk AZ-5, taki sam, który 26 kwietnia 1986 roku wyzwolił ostateczny impuls doprowadzający do katastrofy. Anton wszystko nam opisuje, jego łamany polsko-ukraiński ustępuje jednak angielskiemu, którym posługuje się świetnie i jest najbardziej zrozumiały. Po zrobieniu grupowych zdjęć opuszczamy sterownię i ruszamy dalej, ku blokowi III. Wchodzimy w jakieś ciemniejsze wnętrza i docieramy wreszcie do ściany przegradzającej dalszą drogę. To wewnątrzna ściana sarkofagu, za nią jest zniszczony blok IV. Jest tu tablica upamietniająca Walerego Chodemczuka, który zginął już w momencie awarii i którego ciała nigdy nie wydobyto. Idąc wzdłuż ściany docieramy do czterech potężnych pomp obiegu chłodzenia reaktora. Mają po dziesięć metrów wysokości, robią naprawdę duże wrażenie. Dozymetry piszczą jak oszalałe, pod ścianami tło przekracza 100 µSv/h. Zataczamy pętlę i inną drogą wracamy do Złotego Korytarza. Teraz znów marsz przez całą długość elektrowni i odmeldowanie się ochronie. Przebieramy się w szatni, znów dokładna kontrola paszportowa. Jesteśmy wreszcie przed budynkiem.

        Podjeżdżamy naszym busem na drugi koniec elektrowni, pod pomnik likwidatorów. Teraz druga część wizyty na terenie zakładu - podejscie pod budowany NSC. Musimy znów przejść dokładną kontrolę paszportową, którą przeprowadza ponury strażnik z przewieszonym przez ramię AK-74. Jednak wszystko jest w porządku i wszyscy zostajemy przepuszczeni. Trafiamy do pawilonu turystycznego. Miałem tu już być na moim trzecim wyjeździe, ale wtedy się nie udało. Jest to pomieszczenie edukacyjne z wspaniałą makietą IV bloku i sarkofagu. Są odwzorowane najmniejsze szczegóły. Niestety, pani która opowiada o budowie sarkofagu w 1986 roku i tego aktualnego robi to bardzo długo. Opowiada ciekawie, ale nie przyjechaliśmy tu w sumie słuchać opowieści. W końcu jednak możemy wejść poza podwójne ogrodzenie zwieńczone kłębami drutu kolczastego. Tu jest jeszcze jeden płot, ale już taki zwykły, po prostu odgradzający plac budowy. Niestety pada i to dość mocno, co utrudnia zrobienie dobrych zdjeć. A jest co fotografować. Jesteśmy bliżej oryginalnego sarkofagu niż zwykłe wycieczki podjeżdżające pod pomnik. Ponadto tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki wznosi się gigantyczna konstrukcja NSC. Nie jestem w stanie objąć tego normalnym obiektywem, przydałoby się jakieś rybie oko. Obchodzimy NSC, podziwiamy go od zachodniej strony. Co ciekawe, tutaj praktycznie nie ma promieniowania. Ale już gdy wracamy pod sarkofag, przemieszczając się o jakieś 200 metrów, poziom radiacji rośnie do 5 µSv/h. Znów przechodzimy przez kontrolę i opuszczamy teren elektrowni. Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć pod pomnikiem likwidatorów i wreszcie jedziemy do Czarnobyla na obiad. Oczywiście po drodze obowiązkowa kontrola dozymetryczna w punkcie Leliv.


zobacz zdjęcia


        Po obiedzie sami nie wiemy co robić. Za późno by coś więcej zrobić w Prypeci. Dzień jest krótki, a w deszczu jest jeszcze ciemniej. Najrozsądniejszą decyzją jest wizyta u samoosiedleńców, choć tym razem nie u rodziny mieszkającej w Paryszewie, a u innych, w miejscowości Kupuwacze, w południowo-wschodniej części Strefy. Jedziemy tam dłuższą chwilę, najpierw odwiedzamy parę staruszków. Zostajemy zaproszeni do skromnej izby, ugoszczeni boczkiem i miejscowym bimbrem. Nawet niezły! Głupio się jednak czuję robiąc zdjęcia w czyimś domu, choc dla tych samotnych ludzi to niewątpliwie rozrywka. Później idziemy do kolejnej rodziny, ale przyjmuje nas sama gospodyni. Znów na stole pojawia się boczek, słonina, butelka samogonu, kieliszki i pomidory na zagryzkę. Wznosimy kilka kolejek. Staruszka jest wyraźnie ucieszona naszą obecnością. Ponadto... to ona pędzi bimber, więc zamawiamy kilka litrów, bo chętnych na ten specyfik nie brakuje. Babuszka na koniec musi jeszce wszystkich nas wyściskać. Jedziemy teraz z powrotem, na drugą stronę głównej drogi z Czarnobyla do Ditiatek, do ośrodka wypoczynkowego "Skazoczny". Jest tu brama wjazdowa, pozostałości jakiś budynków i pomników. W sumie nic specjalnego, ale mało jaka grupa tu się zapuszcza, więc jest to jakas ciekawostka. Robi się ciemno, wracamy więc do Czarnobyla.

        Niestety prognozy na jutro zapowiadają jeszcze gorszą pogodę. Po kolacji ustalamy szczegółowy plan. Rezygnujemy z obiadów na rzecz obiadokolacji. Pozwala to zaoszczędzić minimum dwie godziny dziennie, co przy eksploracji Prypeci jest ilością niebagatelną. W całym planie są dwa bardzo ważne punkty, ale niepewne - wejście na teren składowiska odpadów radioaktywnych w Burakówce i wejście na antenę radaru DUGA. Pierwszy zależy od widzimisię kamandira Burakówki i nie można nijak tego przewidzieć. Szanse są fifty-fifty - albo się zgodzi albo nie, nie ma tu żadnych reguł. Strefa rządzi się swoimi, niezrozumiałymi układami. W razie czego jesteśmy przygotowani - mamy stroje ochronne, gogle i maski. A drugi punkt, radar DUGA, zależy od pogody. Nie ma sensu wchodzić na antenę w deszczu czy w chmurach. Czekamy na dobrą pogodę, jeśli się taka pojawi to od razu tam jedziemy. Jeśli nie, to zostawimy to na ostatni dzień. Rozpijamy kolejne butelki ukraińskich trunków... pora w końcu iść spać.


zobacz zdjęcia


Zona - dzień trzeci

        Rano pogoda bez większych zmian, chłodno i pada. Nadal ważą się losy wejścia do Burakówki, dlatego rano jedziemy tam w pierwszej kolejności. To kilkanaście kilometrów, ale szybko mija. Niestety, komendant Burakówki odmawia nam wejscia. Jest jednak szansa, że uda nam się jutro. Wracamy więc do głównej drogi i wjeżdżamy na teren Prypeci. Czeka nas cały dzień w opuszczonym mieście, więc czasu jest dużo, aby dokładnie spenetrować kilka lokacji. Zaczynamy od terenu szpitala. Osoby które jeszcze tu nie były idą z Wołodią, ale kilkoro z nas chce zobaczyć słynne piwnice i leżące tam do dziś stoje likwidatorów awarii. Przechodzimy przez główny budynek, odnajdujemy na jego tyłach wejscie do piwnic. Zakładamy rękawice ochronne i maseczki. Lepiej się zabezpieczyć. Jest tu kilka wąskich korytarzy, a w bocznych salach... no właśnie, leżą buty, kurtki, kaski. Dozymetry szaleją, po zbliżeniu do ubrań wartości kilkuset µSv/h są właściwie wszędzie. Ten korytarz nie jest jakiś specjalnie długi, po kilkudziesięciu metrach sie kończy i pozostaje nam wracać. Mijamy leżące tu od lat, pordzewiałe gaśnice bądź butle tlenowe. Ciekawe czy to również część wyposażenia strażaków? Nie zostajemy tu zbyt długo, wychodzimy na powierzchnię. Teraz przemieszczamy się w głównym budynku szpitala, zachodzimy na oddział porodowy, noworodkowy, oglądamy pozostałości sal operacyjnych. Dotąd znałem tylko ten pierwszy budynek, ale dziś idziemy dalej, do kolejnych. Wszystkie są tak samo zdewastowane, pomiedzy nimi leżą wysypane na jedną kupę dziecięce łóżeczka. Trafiam do niewielkiego magazynu, gdzie odnajduję ogromne ilości dokumentacji medycznej w teczkach. Karty choroby, wypisy, recepty i... zdjęcia rentgenowskie. Niektóre są naprawdę niesamowite, bo znajduję np. takie, gdzie jest zobrazowany klucz od drzwi, umiejscowiony w czyichś... jelitach. Jak on go połknął nie mam pojęcia, ale zdjęcie stanowi ciekawostkę. Kilka osób odłącza się i wchodzi na sam dach głównego budynku szpitala. Jednak jeśli mamy zrealizować ustalony przez nas plan, to wizytę w szpitalu należy powoli kończyć. Wołodia zwołuje ludzi przez radio, a tych którzy radia nie mają - bardziej tradycyjną metodą, czyli gwizdkiem. Zbieramy się przed szpitalem. Co ciekawe, od samego początku dnia towarzyszy nam prypecki pies, który chodzi za nami wszedzie, nawet po piwnicach. Jest bardzo towarzyski.

        Idziemy ku pobliskiej kawiarni "Prypeć". Miejsce jest mi doskonale znane, ale teraz przedstawia nieco inny obraz. Poziom wody obniżył się, odsłaniając oryginalne nabrzeże i przerdzewiałe barierki. Ponadto po raz pierwszy wchodzę do podziemi kawiarni. Są zupełnie puste, poza jednym wyjątkiem - pozostawiono tu przerdzewiałą kasę sklepową. Po obejrzeniu niewielkiej piwnicy wychodzimy na powierzchnię i ruszamy wzdłuż wody, najpierw dochodząc do sanatorium "Słonecznego", a później do klubu jachtowego. Są tu przerdzewiałe hangary, resztki łodzi i motorówek. Co ciekawe, obok jest pokaźnych rozmiarów willa. Ciekawe kto w czasach ZSRR w czymś takim mieszkał? Wracając zachodzimy na opuszczoną barkę stojącą do połowy w wodzie. A może jest to coś w rodzaju zabudowanego pomostu dla cumujących łodzi? Sam nie wiem. W sumie ciekawe miejsce, choć kompletnie ogołocone z wyposażenia. Wracamy w okolice szpitala. Kolejnym punktem planu jest wejście na dach jednego z 10-pietrowych bloków naprzeciwko szpitala. Szybko wbiegamy na górę i wychodzimy wąskim przejściem na dach, na którym stoi spora ilość wody. Widok stąd byłby bardzo ciekawy, ale mgła i padający deszcz mocno ograniczają przejrzystość powietrza. Czuję że moje buty powoli robią się wilgotne w środku. Źle zrobiłem, bo mam ze sobą lepsze, takie których używam w górach, ale uznałem, że tak pancerne obuwie nie będzie dziś potrzebne. Niestety, myliłem się. Schodzimy na dół, wracamy do busa.


zobacz zdjęcia


        Szybko przemieszczamy się w zachodnią część Prypeci, do fabryki "Jupiter". Dla wielu osób jest to kultowe miejsce, w sumie sam nie wiem czemu. W fabryce budowano radia, samobieżne, zdalnie kierowane roboty, a także, pod przykrywką tej produkcji, przetwarzano pluton z elektrowni na materiał do budowy broni jądrowej. Piwnice fabryki kryją wiele tajemnic, jak np. wielkie skrzynie, wypełnione silnie promieniotwórczym materiałem. Dwóch kolegów wie dokładnie jak dotrzeć do tego miejsca, ale wymaga to urwania się od grupy, co zresztą im bezproblemowo wychodzi. Reszta rozdziela się - ci co są tu po raz pierwszy idą do hal produkcyjnych z Wołodią, a pozostali, w tym ja, penetrują główny budynek administracyjny. Trafiamy na jego dach, a następnie schodząc piętro po piętrze odnajdujemy prawdziwe cuda: pulpity z manipulatorami do kierowania robotami, gąsienice od tych robotów, elektronikę, jakieś duże pulpity sterownicze, wielkie żarówki. Ponadto natrafiamy na sejf, saunę, pomieszczenie pełne plakatów dotyczących BHP, a nawet na... gazety ze zdjęciami roznegliżowanych pań. Co ciekawe, to nie żadne kolorowe pisma, tylko najzwyklejsza, szara gazeta, niczym oprócz zawartości nie różniąca się od "Prawdy". Wołodia ze swoją grupą kończy obchód hal maszyn, nasza grupa opuszcza budynek administracyjny. Brakuje nadal kolegów którzy poszli do podziemi. Wołodia trochę się denerwuje, ale zguby szybko się odnajdują. Nie znaleźli pomieszczeń których szukali, ale twierdzą, że teraz to już z pewnością trafią, tylko muszą się jeszcze raz urwać.

        Podjeżdżamy busem pod słynny, skażony chwytak. Tu każdy przykłada dozymetr w poszukiwaniu najwyższych wartości. Z tyłu, przy górnych śrubach, dozymetry Terra-P pokazują momentami nawet 1,7 mSv/h. Dotąd ciężko mi było stwierdzić jak duże jest tu promieniowanie, mój Polaron Prypiat ma górny zakres 200 µSv/h, więc dawno tu się "przekręcał". Teraz mam wreszcie orientację ile tu rzeczywiscie jest. Obok leży również silnie napromieniowana gąsienica od robota. Chwila zabawy, zdjęć, wreszcie idziemy dalej, do pobliskiej straży pożarnej. O ile za pierwszym razem ten budynek robił na mnie duże wrażenie, to teraz nawet nie wchodzę do środka. Przechodzimy dalej przez tyły komendy milicji, przez areszt i cele. Schodzimy do podziemi, gdzie jest 25-metrowa strzelnica. Są tu cztery okienka, a pod przeciwległą ścianą znajduję kilkadziesiąt pocisków pistoletowych, więc rzeczywiście strzelnica działała.

        Wychodzimy na powierzchnię i podjeżdzamy w stronę centrum, zatrzymujemy się w pobliżu szkoły nr 2. Spędzamy tam dłuższą chwilę. Byłem tu w czasie zeszłego wyjazdu, jestem zdziwiony jak bardzo postępuje dewastacja. A może ten ponury, deszczowy dzień wywołuje takie wrażenie? Chodzimy po piętrach, salach lekcyjnych, trafiamy do gabinetu szkolnej higienistki. Na zakończenie dnia podchodzimy jeszcze do sklepu, gdzie znajdujemy kilkanaście pianin. Klawiatury uległy już wpływowi warunków atmosferycznych, ale ramy i struny mają się dobrze. Jeden z kolegów całkiem nieźle wydobywa dźwięki, szarpiąc palcami za struny. Obok jest jeszcze sklep meblowy, ale nie ma w nim nic godnego uwagi, poza starymi szafkami i resztkami telewizorów. Powoli się ściemnia. Zmęczeni wsiadamy do busa, który Prospektem Lenina zdąża ku wyjazdowi z miasta.

        Podjeżdżamy jeszcze w jedno, arcyciekawe miejsce. Na wschód od miasta, a na północ od elektrowni znajdują się żurawie, służące do rozładunku barek. Podejście tam jest niezbyt legalne, ale... ryzykujemy kilkuminutowy wypad. Bus nie może dojechac pod same żurawie, czeka nas kilkaset metrów podejścia. Wreszcie są. Nasze głosy płoszą całe stada kormoranów. Robimy nieco zdjęć i wracamy do busa.

        Ostatnim punktem dzisiejszego dnia jest wrak działa samobieżnego ISU-152 zlokalizowany na północ od elektrowni. Sądząc ze stanu, jest to pozostałość z czasów wojny. Fotografujemy pancernego potwora i wracamy do busa. Po kilkunastu minutach jazdy i kontroli dozymetrycznej wracamy do Czarnobyla. Jest już zupełnie ciemno. Znów oddajemy się wieczornej integracji...


zobacz zdjęcia


Zona - dzień czwarty

        Kolejny dzień, kolejny deszczowy poranek. Jednak nie ma co narzekać, trzeba eksplorować. Zaczynamy od wsi Kopaczi, położonej tuż za punktem kontrolnym Leliv. Nie zwiedzamy jednak przedszkola, w którym był niemal każdy, a jedziemy w lewo, w stronę kompleksu Czarnobyl-2. Jest tu pozostałość bazy maszyn rolniczych. Jakieś zabudowania, stojące pod drzewami kombajny zbożowe, jakieś ciężarówki i autobusy. Obchodzimy cały teren, a później przemieszczamy się na drugą stronę drogi. Przez jakieś zarośla przedzieramy się do miejsca, gdzie stoi świetnie zachowany elewator zbożowy, w lepszym stanie niż ten widziany pierwszego dnia. Wspinam się po drabinkach prawie na samą górę, ponad czubki drzew, licząc na to, że zobaczę elektrownię. Nie widać jej jednak.

        Wracamy do busa, jedziemy do chłodni kominowych. Siergiej ma już informację, że z Burakówki nic nie wyjdzie. Szkoda, bo to jest jedno z miejsc, w których było bardzo niewielu. W chłodniach byłem już kilka razy, więc traktuję to jedynie jako rozprostowanie kości i okazję do zrobienia kilku zdjęć. Jakoś nie interesują mnie hot-spoty, nawet nie noszę dziś dozymetru, bo szkoda mi go moczyć na deszczu, poza tym jest dość duży i zawadza w budynkach. Obchodzimy obie chłodnie, jeden z kolegów nawet wspina się kawałek po zewnętrznej drabince. Potem jedziemy jeszcze w okolice V bloku. Można tu niby wejść, ale jest to niebezpieczne miejsce, z dużą ilością szybów, w które można wpaść. Poza tym jakiś lokalny dowódca, wyglądający jak typowy menel, nie pozwala nam na wejście na teren. Możemy sobie jedynie sfotografować ogromną suwnicę, mającą posłużyć do załadowania do budynku całego rdzenia reaktora. Mamy uzasadnione podejrzenie, że w pobliskiej hali akurat jest nielegalnie cięty jakiś złom, i dlatego nie chcą wpuszczać obcych. Ale suwnica też jest dla mnie czymś nowym, nigdy jej nie widziałem.


zobacz zdjęcia


        Jedziemy do Prypeci. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem dobrego zdjęcia NSC widzianego z daleka. Próbuję coś przez szybę busa, ale deszcz i mgła powodują, że nie jest to zbyt dobre ujęcie. Przekraczamy szlaban Prypeci, wysiadamy znów w pobliżu szpitala. Idziemy do szkoły nr 1, tej która się częściowo zawaliła. Część z nas wchodzi do budynku, docieramy na pierwsze piętro. Nie jest to zbyt miłe miejsce, ma się wrażenie, ze jeszcze krok dalej i coś się zawali. Miejscami wiszą wielkie betonowe płyty, podłoga zdaje się lekko poruszać. Robię kilka zdjęć i schodzę na dół. Zbieramy się przed budynkiem, liczymy czy wszyscy są i idziemy do pobliskiego przedszkola "Słoneczko". Przedszkola w Prypeci zawsze są dla mnie wyjątkowo smutne. To nie jest wyjątkiem. Porozrzucane zabawki, zeszyty z dziecięcymi obrazkami, buciki, małe krzesełka. Oczywiście robię dużo zdjęć, ale mam ochotę szybko stąd wyjść. Wkrótce Wołodia nawołuje nas na zbiórkę.

        Większość grupy idzie na główny plac miasta. Przez zarośla zauważamy jednak, że boczna ściana sklepu "Strumok" zdobiona jest misterną mozaiką. Pierwszy raz ją widzę - naprawdę zachowała się w znakomitym stanie. Razem z dwoma kolegami odłączamy się od grupy i docieramy od strony podwórek do "Białego Domu". Chcemy znaleźć mieszkanie dyrektora Wiktora Briuchanowa. Szukamy jego nazwiska na listach lokatorów po klatkach. Nigdzie nie ma. Jedynie narożna klatka jest podejrzana. Nie ma w niej listy lokatorów. Są tu największe mieszkania, z najlepszym widokiem na główny plac miasta. Kolega ponadto twierdzi, że Briuchanow mieszkał gdzieś w okolicach numeru 60-70, a tam własnie są takie numery mieszkań. Szybko wbiegamy dwa piętra do góry. Mieszkania są tu ogromne, pięciopokojowe. Zachowały się eleganckie tapety, ładne kafelki w łazience i kuchni. To zapewne tu. Nie możemy się zdecydować tylko czy to mieszkanie na pierwszym piętrze czy na drugim. Stawiamy na to na drugim, bo nie ma bezpośredniego widoku na kryty papą dach sklepu. Trudno nam sobie wyobrazić by dyrektor elektrowni wybrał sobie mieszkanie z widokiem na dach, a nie położone piętro wyżej. Radio odzywa się, Wołodia nawołuje na zbiórkę na głównym placu. Biegiem ruszamy w dół, okrążamy budynek. Po przeliczeniu wszystkich wracamy do zwiedzanej przez nas klatki, ale idziemy na samą górę, a później wychodzimy na dach "Białego Domu". Nawet nie wiedziałem, że był kiedyś przyozdobiony jakimś napisem. Litery leżą na dachu, ale z dołu nie sposób ich zobaczyć. Widok jest ciekawy, doskonale widać główny plac miasta, dom kultury "Energetyk" i hotel "Polesie". Niestety, nie widać dalej niż kilkaset metrów, więc nie ma szans, by zobaczyć elektrownię. Schodząc w dół, zatrzymujemy się w jednym z mieszkań. Jest tu zachowane w dobrym stanie pianino.

        Dalej idziemy przez główny plac miasta, wchodzimy do głównego sklepu spożywczego, a potem do domu kultury "Energetyk". Wchodzimy bocznym wejściem, gdzie leży duża ilość propagandowych plakatów i portretów działaczy partyjnych. Przechodzimy przez dużą salę kinową, później przez główne korytarze, aż na drugie piętro. Tam jest mniejsza sala kinowa, a nieco dalej sala gimnastyczna. Wisi tu co ciekawe lina do wspinania, w doskonałym stanie. Sprawdzamy jej wytrzymałość wspinając się kawałek. Nie wierzę, że wisi to od czasów awarii, może mieć najwyżej kilka lat. Z okien sali widać już wesołe miasteczko i diabelski młyn. Schodzimy jeszcze na dolne piętro, gdzie na końcu korytarza trafiamy na resztki ringu bokserskiego. Wszędzie tu już byłem, ale miło to zobaczyć jeszcze raz. Zarośniętą ścieżką przechodzimy na teren wesołego miasteczka. Fotografujemy samochodziki, diabelski młyn, niektórzy z nas wspinają się nawet po pordzewiałych drabinkach na górę. Po dłuższej chwili Wowa zwołuje nas, liczymy czy nikogo nie brakuje i ruszamy na tyły bardzo ciekawego obiektu - 16-pietrowego bloku w samym centrum miasta, jednego z dwóch które posiadają godło ZSRR. Zawsze wejście na nie było czymś w rodzaju tabu, wiązało się z ryzykiem, że mogą nas łatwo wypatrzeć strażnicy. Dziś jest mgliście, więc może elektrowni nie zobaczymy, ale za to nas również widać nie będzie. Ruszamy na górę. Pierwsze piętra to normalna, wewnętrzna klatka schodowa. Kolejne wymagają... wyjścia na balkon na każdym piętrze. Zaiste radziecki pomysł. Blok na też boczne, zewnętrzne schody ewakuacyjne, ale wygodniej wchodzić główną klatką. Po kilkunastu minutach wychodzimy na dach. Wołodia prosi by zbytnio nie pokazywać się poza krawędzią dachu, więc robimy nieco zdjeć, ale brak sensownych widoków mocno ogranicza nasz czas pobytu na górze. Widać właściwie w promieniu pięciuset metrów, a dalej wszystko się kryje za zasłoną mgły. Nie ma co tu siedzieć dłużej. Schodzimy na dół. Byłem już na czterech z siedmiu prypeckich 16-piętrowców. Ten był najbardziej pożądany, więc cieszy mnie to wejscie, ale żałuję trochę braku widoków.


zobacz zdjęcia


        Idziemy na północ, a później na zachód, docieramy do budynku basenu "Lazur". Tu znów grupa się rozprasza, niektórzy idą do piwnic, inni wspinają się na wieżę do skoków. Na basenie byłem na każdym wyjeździe, jest to dla mnie taki standardowy punkt. Ale i tym razem odnajduję coś nowego, mianowicie w podziemiach natrafiam na wielkie, metalowe zbiorniki. Dwóch kolegów, którzy wczoraj walczyli w podziemiach "Jupitera" dyskretnie urywa się. Twierdzą, że teraz na pewno trafią tam, gdzie wczoraj się im nie udało. My jeszcze dłuższą chwilę spędzamy na basenie, a potem jedziemy na północno-zachodni koniec miasta, w okolice "Fujiyamy".

        Mijamy mały pomnik z nazwą miasta, niedawno przemalowany na żółto-niebieskie barwy przez nacjonalistów, teraz znów pomalowany na szaro. Idziemy dobre półtora kilometra drogą poza granicami miasta. Nie sądziłem, że poza Prypecią były jakieś bloki, a tu po lewej stronie jest całkiem duże osiedle, o dziwnej i niewiele mówiącej nazwie "PMK". Jakiś radziecki skrót, pewnie coś mniej lub bardziej tajnego, skoro nazwa nic nie mówi. Są też zwykłe wiejskie domy. Na blokowisku odnajdujemy przedszkole, które tworzą co najmniej dwa niewysokie budynki. Co najmniej, bo gęstość zarośli utrudnia ocenę czy nie ma ich więcej. W porównaniu do tych z Prypeci zachowało się tu dużo zabawek, książek itp. Po dłuższej eksploracji obu budynków wychodzimy na wewnątrzosiedlową, zarośniętą drogę. Dołączają do nas koledzy którzy udali się do "Jupitera". Tym razem udało im się w pełni, odnaleźli tajemnicze skrzynie z wysokoaktywnym materiałem. Już całą grupą udajemy się jakąś boczną drogą w kierunku Prypeci. Przedzieramy się przez składowisko betonowych płyt, stalowych kratownicowych konstrukcji i resztek pojazdów. Dochodzimy wreszcie z powrotem do północno-zachodniego wjazdu do miasta.

        Robi się już ciemno. Proponuję grupie, by jeszcze na chwilę wejść do pobliskiego przedszkola "Złota Rybka" leżącego przy "Fujiyamie". Okazuje się, że jestem jedynym, który tam był, więc pełnię rolę przewodnika. Przedszkole jest zachowane w dobrym stanie, jest tu mnóstwo przedmiotów i mebli. Wołodia zwraca uwagę na widokówkę przedstawiającą kijowski Majdan. Na zdjęciu jest hotel "Ukraina", ale brak szklanej kopuły, jest za to wielki, czerwony portret Lenina. Jest już ciemno, czas w Prypeci powoli się kończy, wracamy więc do busa. Już nie zatrzymując się po drodze wracamy do Czarnobyla. Jutro ostatni dzień, kompleks Czarnobyl-2, trzymamy kciuki za dobrą pogodę. Integracja wieczorami już nieco męczy, ale trwa nadal...


zobacz zdjęcia


Zona - dzień piąty

        Ranek okazuje się tak samo mglisty i deszczowy jak poprzednie dni. Trafiliśmy na wyjątkowo parszywą pogodę, nie ma co. Z jednej strony bardzo bym chciał wejść na dużą antenę, ale z drugiej... jeśli ma być mokra, śliska, zimna, a z góry mam nic nie zobaczyć, to w zasadzie jest niewielki sens wspinania się. Ładujemy się do busa, ale najpierw jedziemy w dwa ciekawe miejsca w samym Czarnobylu. Jedno z nich to stacja meteorologiczna, ponoć najstarsza na Ukrainie. Stacja jak stacja, nic ciekawego. Meteorolog informuje nas, że pogoda raczej się nie zmieni w ciągu dnia. Wspaniale... Później schodzimy zasypaną liśćmi alejką nad samą Prypeć. Widać stąd most, którym jedzie się do Paryszewa, widać też, że to miejsce cieszy się powodzeniem jeśli chodzi o picie pod chmurką. Dookoła walają się butelki po różnych trunkach. Mimo to jest tu całkiem ładnie.

        Wracamy do busa, jedziemy do Czarnobyla-2. Droga po betonowych płytach dłuży się, ale w końcu docieramy do radaru i miasteczka. Wołodia opowiada o powstaniu i działaniu DUGI, a grupa najbardziej zdeterminowanych "alpinistów", w tym ja, urywa się. Mgła jest taka, że nie widać szczytów masztów. Fatalnie. Dobrze że nie pada, ale i tak jest bardzo wilgotno. Przechodzimy przez główny korytarz budynku ciągnącego się wzdłuż obu anten, pomiędzy dużą i małą anteną wychodzimy na zewnątrz. Szybki rzut oka dookoła i... jak spod ziemi pojawia się Siergiej. Kolega nieśmiało pyta o pozwolenie na wejście. Siergiej twierdzi, że jest mgła, że nic nie widać i kręci nosem. Cholera. Znalazł sobie pretekst by nam nie pozwolić. No cóż, w takim razie idziemy eksplorować budynek sterowni. Wchodzimy do niego od tyłu. Budynek ma trzy piętra, na pierwszym są jakieś pomieszczenia pomocnicze, resztki generatorów prądu, jakieś systemy chłodzenia. Piętro wyżej natrafiamy na wielkie sale ze stojakami na aparaturę elektroniczną, a także na coś jakby pomocniczą sterownię, albo pomieszczenie instruktażowe. Jest tu makieta północnej półkuli i schemat jonosfery, pozostałości pulpitów sterowniczych, panele z przyciskami. Na jednym z paneli lampki ułożone są koliście. Może stąd kierowano pomocniczą instalacją, czyli "Kręgiem"? Kawałek dalej natrafiamy na wielką tablicę z masą przełączników i schematem obu anten. Na myśl przychodzi mi tablica bezpieczników, na której włączano do sieci poszczególne maszty. Wreszcie wschodzimy na ostatnie piętro. Są tu wielkie sale z pustymi stojakami na elektronikę i główna sala kontrolna, centrum sterowania DUGĄ. Duże, dwupiętrowe pomieszczenie, sala taktyczna z pozostałościami wielkich ekranów na których wizualizowano sytuację, ustawione w rzędach i półkoliście panele dla operatorów. Oczywiście, żaden panel nie ostał się w całości, są to właściwie ich metalowe szkielety. W jednym z bocznych pomieszczeń znajdujemy wyjście na dach, a na samym dachu jest jeszcze drabinka prowadząca na najwyższy punkt budynku. Tu robimy sobie zdjęcia, stąd jest znakomity widok na obie anteny. Wiemy, że Wołodia z resztą grupy najpierw chodził po miasteczku wojskowym, a potem miał zwiedzać sterownie, ale jego radio milczy. Czasu jest coraz mniej. Co robić? Decyzja - zostało nam maksymalnie półtorej godziny, jeśli atakować DUGĘ to teraz albo nigdy.

        Wracamy na dół, dochodzimy do przejścia pomiędzy obiema antenami. Siergieja nie ma. Plecaki chowamy do budki kontrolnej i zaczynamy szybką wspinaczkę. Już po pierwszej drabince czuję przenikliwe zimno pod palcami, rękawiczki robią się mokre. A na górę trzeba niemal biegiem, to 22 piętra. Docieram na 6 poziom. Dłonie bolą, już zaczynam odczuwać zmęczenie. Rozglądam się, w końcu jestem powyżej czubków drzew. Nic poza samą bazą nie widać, widok jest głównie w dół. Czy to ma sens? Już odczuwam to wejście, a to 1/4 drogi w górę. Potem jeszcze trzeba zejść w dół. A przecież nie należę do najlżejszych. Brakuje mi motywacji do dalszej wspinaczki. Gdyby były widoki to co innego. Zresztą dwóch kolegów którzy chcieli wejść, w tym jeden który już tam był, stwierdzają zgodnie, że to bez sensu. Robimy jakieś zdjęcia telefonami, chwila odpoczynku i schodzimy w dół. Ale... czterech kolegów i jedna koleżanka cały czas pną się wyżej. Już z dołu widzimy, że jednak i im zmęczenie daje się we znaki. Co i rusz muszą odetchnąć. Dociera do nas Wołodia z grupą. Przygląda się na wspinających, którzy są już wyżej niż w połowie radaru. Nerwowo zerka na zegarek, narzeka że tak późno, ale właściwie nie ma wyjścia, przecież nie wbiegnie i ich nie zawróci. Koledzy i koleżanka wreszcie docierają do ostatnich drabinek, są już na szczycie. Niektórzy wychodzą na balkoniki, co wywołuje nerwową reakcję Wowy. Wszyscy którzy weszli są szczupli, ale mimo wszystko balkoniki są chybotliwe i przerdzewiałe. Po chwili zaczynają zejście. Niby w dół, ale widać jak są zmęczeni. Idą wolniej niż szli w górę! Wreszcie schodzą na ziemię. Niektórzy muszą się położyć i chwilę poleżec by uspokoić oddech, ale wszyscy są zadowoleni. Zgodnie stwierdzają, że widoków nie było, ale satysfakcję mają. Przemyka mi myśl, że może jednak trzeba było piąć się dalej, ale... wrócę tu w ładną pogodę i wtedy wejdę, satysfakcja będzie o wiele większa. Skoro ważąca 50 kg wysportowana dziewczyna ledwo żyje po tym wejściu, to ja, choć na kondycję nie narzekam, ważąc jednak dwa razy więcej, byłbym od niej znacznie bardziej zmęczony, co nie sprzyjałoby bezpieczeństwu. Na takie wejście po prostu trzeba mieć więcej czasu.

        Po zebraniu całej grupy ruszamy wzdłuż anten na teren osiedla dla pracowników i wojskowych zatrudnionych przy obsłudze bazy. Jak na złość, zaczyna przebłyskiwać błękit nieba. Jest tu kilka bloków, jak również ciekawy plac zabaw. Jest tu np. MiG-21 zbudowany z... dipola odciętego z anteny obudowanego deskami. W podobny sposób skonstruowano rakietę. Jest też coś by bym nazwał diabelskim młynkiem - czteroosobowe mini diabelskie koło dla dzieci, napędzane... ręcznie. Ktoś dorosły musiał stać i kręcić korbą. To musiała być ciężka robota, żartujemy że dostawali ją karnie żołnierze, którzy jakoś złamali regulamin. Nawet teraz, gdy przyłożyć się do korby, da się poruszyć mechanizmem. Czwórka z nas zajmuje miejsca, kolega kręci korbą. Z trudem i przy pełnej współpracy udaje się ruszyć zapieczone tryby i wykonac pełen obrót. No ale koniec żartów, Wołodia chce jeszcze pokazać miejscową szkołę. Ja z dwoma kolegami odrywamy się od reszty, chcemy wejść na dach jednego z bloków. Klatki schodowe to straszliwe gruzowisko. Grube płaty tynku i zaprawy zawalają przejście. Straszą gołe, ceglane ściany. Docieramy jakoś na górę, znajdujemy wejście na dach. Trzeba się wciągnąć przez wąski otwór, ubrudzić mokrym tynkiem, za kołnierz leje się woda z dachu. A na dachu... drzewa ograniczają widok, jesteśmy lekko rozczarowni. Co prawda widać stąd obie anteny, ale już w perspektywicznym skrócie. Schodzimy na dół, drogą ze skutą nawierzchnią wracamy do naszego busa. To już naprawdę koniec atrakcji w Strefie.

        Wracamy do Czarnobyla, szybkie przepakowanie bagaży, jedni się kąpią, inni w tym czasie jedzą obiad, potem następuje zmiana ról. Pakujemy wszystko do busa i ruszamy w stronę Ditiatek. Na wyjeździe z Czarnobyla część osób robi sobie fotografie przy tablicach wyjazdowych z miasta. W Ditiatkach ostatnia kontrola dozymetryczna, wszyscy "czyści".


zobacz zdjęcia


Powrót

        Tradycyjnie już dojeżdżamy do Iwankowa, gdzie robimy zakupy w lokalnym sklepie. Co ciekawe Bartek zostaje, jedzie do Kijowa, a do Polski z nami wraca Wołodia. Już pojutrze będzie tu z powrotem, z nową grupą. Pogoda znów się psuje, zaczyna padać. Tym razem jedziemy przez Hrubieszów, mamy tam znajomych strażników granicznych, co pozwala nam pojechać pasem "dyplomatycznym", omijając długą kolejkę autokarów. A teraz z jakiś przyczyn wszystkie autokary są drobiazgowo sprawdzane. Celnicy jednak widząc nasz niewielki bus, dowiadując się, że tu sami Polacy, machają jednak reką. Tak czy siak, przekroczenie granicy zajmuje nam 3 godziny. Potem już sen mnie morzy, budzę się na przedmieściach Warszawy. Kolejny wyjazd przechodzi do historii. Szkoda, że pogoda nie dopisała, bo wyjazd był bardzo ciekawy. Wiem jednak, że wrócę tu znów.





strona główna