Wyprawa 2016 - październik
Przejazd do Kijowa i zwiedzanie miasta
Jest to mój siódmy wyjazd do Strefy. Jest deszczowy wieczór 25 października, tradycyjnie wyruszamy spod Pałacu Kultury. Tym razem jedzie 17 osób wraz z Wołodią,
który zabiera naszą grupę z Warszawy. Bartek jest z inną grupą w Iranie, jego na tym wyjeździe zabraknie. Oglądamy jakieś filmy, umilamy sobie drogę
procentowymi napojami, wreszcie docieramy do granicy w Dorohusku. O dziwo kolejki nie ma żadnej, odprawa idzie błyskawicznie - po 40 minutach już przemierzamy
ukraińskie pustkowia. Szybko zapadamy w sen, budzimy się tylko na moment w Sarnach, potem już rano w Korosteniu na śniadanie. Pada całą drogę, mamy nadzieję że w Kijowie
i Czarnobylu będzie lepsza pogoda, choć prognozy mówią coś innego. Wreszcie ok. 11 docieramy do Kijowa.
Jako, że prawie wszyscy z naszego wyjazdu są tu po raz pierwszy, to Wołodia postanawia poprowadzić przez Kijów pokazując najbardziej klasyczne miejsca.
Najpierw idziemy do Muzeum Wielkiego Głodu. Ależ zimno! Mimo kurtki i czapki czuję że jest naprawde nieprzyjemnie. Deszcz nie pada, momentami nawet widać
błękit nieba, ale wiatr daje się we znaki. Kolejnym punktem naszej trasy jest Ławra Kijowsko-Pieczerska, a następnie Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Wowa proponuje mi, że skoro on oprowadza grupę, a ja tu już byłem tyle razy, to żebym szybko poleciał do pomnika Matki Ojczyzny i tam, za 400 hrywien można
wjechać windą na górę, a następnie po drabinkach wejść na tarczę, gdzie jest maleńka platforemka mieszcząca dwie osoby. CHwilę się waham, ale ostatecznie
rezygnuję z tego pomysłu. Zwiedzamy całą ekspozycję muzeum, jak widać doszły tu zdobyczne rosyjskie transportery opancerzone z Donbasu. Właściwie ich
wraki, bo na kadłubach widać przestrzeliny po RPG. W końcu dochodzimy do pomnika Matki Ojczyzny, chwilę ogrzewamy się w jago podziemiach i ruszamy do naszego
busa, który czeka na parkingu nieopodal. Jedziemy na drugą stronę Dniepru mostem Patona, a następnie podjeżdżamy pod centrum handlowe gdzie jemy obiad w
"Puzatej Chacie". Po posiłku jedziemy do hotelu "Turist" gdzie mamy 1,5 godziny przerwy. Ta nocna jazda, deszcz, a potem zimno na spacerze dały mi
się we znaki. Już wcześniej byłem przeziębiony, a teraz czuję się coraz gorzej. Mimo wszystko postanawiam iść jeszcze na wieczorny wypad do centrum miasta.
Gdy wychodzimy z hotelu ok 18 jest już niemal ciemno. Na dodatek... zaczyna padać śnieg z deszczem. Nasz pobyt w Strefie zapowiada się ciekawie, dobrze
że mam ze sobą buty używane w górskich wyprawach. Metrem jedziemy na stację "Chreszczatyk", skąd wyjeżdżamy bardzo długimi schodami ruchomymi na ulicę
Instytucką, na tyłach hotelu "Ukraina". Wołodia opowiada o Majdanie, o tym jak tu przychodził, jak stał w tłumie, jak strzelano do ludzi. Jest tu nowy
postument upamiętniający ofiary, z dziesiątkami zdjęć. Idziemy niżej, schodzimy na sam Majdan. Z nieba sypie mokry śnieg, robi się coraz bardziej biało.
Odnowionymi podziemiami przechodzimy na drugą stronę placu i wsiadamy do trolejbusu. Bilet kosztuje 3 hrywny, kupić go można u... konduktorki która jedzie
tym pojazdem. Takiego obrazka nie pamiętam z czasów PRL, choć wiem, że funkcjonowało to w latach 60-tych. Pani wydziera bilet z bloczka i albo sama
kasuje go za pomocą staroświeckiego dziurkacza przytroczonego do pasa, albo można to zrobić własnoręcznie w wyjątkowo topornym kasowniku z bolcami i
wajhą zamocowanym na poręczy. Jedziemy raptem jeden przystanek, w okolice Soboru Sofijskiego. Idziemy pod pomnik Cyryla i Metodego, obok MSZ - zauważam
że wreszcie z bram tej instytucji zdjęto sierpy i młoty - i do cerkwii św. Andrzeja. Kawałeczek dalej jest uliczka, gdzie Wołodia zaplanował nam
wieczorne rozrywki. Zaglądamy do jednej knajpki - wznosimy toast piędziesiątkami gruzińskiej wódki. Za chwilę w innej knajpce - drink w barwach flagi
ukraińskiej. W kolejnej siadamy już na dłużej, zamawiamy posiłek, wznosimy toast wódką z chrzanem i relaksujemy się przy dźwiękach ukraińskiej ludowej
muzyki na żywo. Wreszcie ok godziny 22 wychodzimy na białą od śniegu uliczkę, wracamy do metra i do hotelu. Idziemy spać. Czuję że moje przeziębienie
rozwija się bardziej, boli mnie gardło, głowa, wszystko. Nieco martwię się o to co będzie jutro.
Zona - dzień pierwszy
Śniadanie jemy o 7, godzinę później ładujemy się do naszego busa. Nasz strefowy przewodnik - Marek - jest już z nami, teraz mieszka w Kijowie, więc nie
musi czekać na nas na punkcie kontrolnym. Dla podkręcenia klimatu Wołodia puszcza nam "Bitwę o Czarnobyl". Ja staram się drzemać, boli mnie gardło i zimno
mi, ale może jakoś się zregeneruję przez te dwie godziny. Śniegu leży naprawdę sporo, choć dziś już nie pada. Temperatura bliska zeru powoduje, że to
co wczoraj spadło zaczyna się powoli topić, ale długo potrwa nim zniknie całkowicie. Dojeżdżamy do Iwankowa, gdzie w hotelu zostawiamy jednego z naszych
kierowców. Po kilkunastu minutach jazdy dziurawą drogą docieramy do punktu kontrolnego w Ditiatkach. Szybko przechodzimy odprawę. Jak zwykle podpisujemy
dokument w którym są same zakazy, których i tak nikt nie przestrzega. Taka biurokratyczna formalność.
Dojeżdżamy do wsi Zalesie. Tegoroczny plan wyjazdu przewiduje raczej standardowe punkty programu, ale mamy dotrzeć w kilka mało odwiedzanych miejsc, a
nawet w jedno zupełnie nielegalne. Zalesie jest standardem - idziemy wzdłuż wiejskiej drogi, oglądamy domy i okazały Dom Kultury. Wszystko pod białą
pierzyną wygląda inaczej. Pierwszy raz widzę strefę w takich warunkach i niewątpliwie jest to ciekawe przeżycie, choć zdecydowanie wolę złotą, słoneczną
jesień pełną kolorów. Jeszcze chwila przy pomniku żołnierzy poległych w czasie wojny i wracamy do naszego busa.
Po kilku minutach jazdy zatrzymujemy się przy tablicy wjazdowej do Czarnobyla. Robimy tu kilka zdjęć, wybiega do nas sfora kundli, ewidentnie czekających
aż damy im coś do jedzenia. W Strefie takich psów jest całkiem sporo, są na ogół zupełnie niegroźne i całkiem przyjazne. Dalej podjeżdżamy do parku
pamięci w centrum miasta. Tu Wołodia opowiada nieco więcej o historii rejonu, o budowie elektrowni, następnie o ewakuacji i o roli jaką Czarnobyl
pełni dziś. Dziś jest to niemal normalne miasto, choć w strefie zamknietej i nie można mieszkać w nim na stałe. Jest tu wiele hoteli dla robotników,
mieszkają tu pracownicy Strefy, jest tu centrum administracyjne, siedziba milicji i straży pożarnej. Po obejrzeniu parku z tabliczkami symbolizującymi
wysiedlone miejscowości wsiadamy do busa i ruszamy na północ, gdzie mijamy punkt kontrolny strefy 10 km w Leliv. Kilka kilometrów dalej skręcamy w lewo,
w drogę z betonowych płyt. Jedziemy do tajnego niegdyś miasteczka Czarnobyl-2, gdzie mieściła się odbiorcza stacja radaru pozahoryzontalnego DUGA.
Byłem tu wiele razy, ale za każdym jestem pod wrażeniem ogromu anten odbiorczych. Dziś panuje jednak mgła i gdy podjeżdżamy pod bramę to w ogóle nie
widać masztów. Śmiejemy się że radar rozebrano w ciągu kilku dni i dlatego go nie widać. Wołodia daje mi jedno radio i mówi żebym sobie chodził gdzie
chcę, byle by mnie nikt nie złapał. Ostatnio ochrona jest ponoć szczególnie uczulona na tych co wspinają się na antenę. Ostatnio nie wszedłem bo była
również gęsta mgła. Dziś jest jeszcze gorzej - nie dość że gęsta mgła, to całą antenę pokrywa mokra breja. Wchodzenie w tych warunkach na samą górę
jest nie dośc że pozbawione większego sensu, to również bardzo niebezpieczne. Stwierdzam, że nie ma w sumie powodu, bym odłączał się od grupy. Obiekty
znam dość dobrze, nic w sumie nowego ani odkrywczego już nie zobaczę, a szukanie się przez radio na rozległym terenie może być trudne. Rok temu były
z tym spore problemy. Po obejrzeniu koszar i stołówki przechodzimy dalej, do garaży. Tu jedno z pomieszczeń zachowało się w świetnym stanie. Jest tu
malowidło modelowego radzieckiego miasta, mapa położenia radzieckich fabryk samochodów i wszystkie znaki drogowe. Same garaże to już ruina. Wchodzimy
do niewielkiego budynku szkoleniowego, gdzie jest sala wykładowa, przypominająca nieco zmniejszoną sterownię. Są doskonale zachowane rysunki
amerykańskich rakiet i pocisków wraz z ich krótkimi opisami. Są zdjęcia NATO-wskich samolotów i czołgów. W innych pomieszczeniach są masywne fundamenty
po jakiś maszynach, pewnie generatorach. A jeszcze dalej - radziecka serwerownia - czyli puste stojaki na komputery i szafy rozdzielcze. Budynek niewielki,
ale okazał się ciekawy. Kawałek dalej jest budynek stacji wentylatorów. Teraz to ledwie trzymająca się kupy konstrukcja, potężne maszyny nadal tu są, ale
zniknęły nawet niektóre ściany. Wspinam się po drabinie na szczyt tego budynku. Wyloty wentylatorów skierowane ku górze, wszystko przerdzewiałe, widoków
nie ma za ciekawych. Dalej wchodzimy do głównego budynku kontrolnego. Tu odłączam się od grupy wraz z 3 osobami. Chcę iść jak najszybciej do głównej
sterowni, zanim będzie w niej cała grupa, by porobić jej kilka zdjęć bez ludzi w tle. Wielka sala z pulpitami i miejscem na ekrany jest całkowicie zrujnowana.
Przechodzimy przez kolejne piętra budynku, naszej grupy ani śladu. Wchodzimy jeszcze do sterowni pomocniczej, która była prawdopodobnie rozdzielnią
energetyczną. Wywołuję Wołodię przez radio. Cisza. Wywołuję Marka. Mówi że są na dachu. Wychodzimy z
budynku i jeszcze raz wchodzimy do klatki schodowej, którą wbiegamy na dach. Grupa już schodzi na dół. No cóż, na dachu kilka szybkich zdjęć i schodzimy
z powrotem. Wreszcie dołączamy do reszty. Teraz już razem idziemy do długiego korytarza biegnącego wzdłuż anten. Podążamy nim kawałek i schodzimy do
podziemnej sterowni klimatyzacji i do samych urządzeń wentylacyjnych. Wracamy do korytarza i wychodzimy na powierzchnię przy końcu mniejszej z anten.
Mgła nieco się podniosła, ale i tak szczyty masztów spowija gęsta mgła. Idziemy wzdłuż anteny gdzie leżą poodcinane dipole. Przy większej z anten
zatrzymujemy się. To jasne że na górę nie ma żadnego sensu. Ale te kilka poziomów zawsze można. Zakładam rękawiczki i staję pod drabinką. Z góry leje
się woda i rozbryzguje na szczebelkach. Efekt jak pod prysznicem. Szczebelki są przeraźliwie zimne. Wchodzę dwa poziomy i właściwie jestem cały mokry.
Wchodzę dwa kolejne i rozglądam się dookoła. Na pomostach leży śnieg, górą leją się strumienie wody. Mgła ogranicza widoczność tak, że elektrowni i tak
nie zobaczę. Rękawiczki przemoknięte, dłonie bolą z zimna. Mam jakiegoś pecha do wchodzenia na tą antenę. Robię kilka zdjęć mokrym telefonem i schodzę
po drabinkach w dół. Efekt taki że wszystko mam mokre a i tak nic nie widziałem. Po prostu super. Idziemy wzdłuż większej z anten, mijamy grupę, która
właśnie ustawia drona z którego będą kręcić film. Dalej kierujemy się na teren miasteczka wojskowego.
Przechodzimy między blokami, na chwilę oddzielam się od grupy, by zajść do jednego z mieszkań, gdzie według słów Wowy jest zachowane w dobrym stanie pianino.
Rzeczywiście jest, choć jest też sporo innych rzeczy z wyposażenia jak wanna czy kuchenka gazowa. Jak schodzę na dól, to grupy już nie widać ani nie słychać.
Wywołuję Marka przez radio, mówi że poszli do szkoły. Na szczęście jest tu dość wyraźna ścieżka, bo bez niej szybkie przedarcie się przez krzaki byłoby
trudne. Docieram do szkoły, gdzie zwiedzamy salę gimnastyczną i sale lekcyjne. To chyba była szkoła muzyczna, bo jest tu dużo nut i obrazów przedstawiających
kompozytorów. Jest m.in. portret Chopina. Po dłuższej chwili opuszczamy szkołę i udajemy się jeszcze do klubu oficerskiego. Jest tu mała sala kinowa. Później
wracamy już do naszego busa. Powoli robi się ciemno. Znów jedziemy drogą z betonowych płyt, podskakując w denerwujący sposób na ich łączeniach. Wreszcie
docieramy do głównej drogi i skręcamy w lewo, w stronę elektrowni. Kawałek dalej zatrzymujemy się na poboczu. Przez las przechodzimy na teren letniego
obozu dla dzieci "Izumrudny". Tu jeszcze nie byłem. Miejsce jest dość ciekawe, choć podone do podobnych ośrodków w Polsce. Drewniane domki malowane
w rysunki postaci z radzieckich bajek. Na szczycie wzniesienia stoi typowa radziecka wieża ciśnień. Schodzimy nad brzeg niewielkiego jeziora. Jest już całkiem
ciemno. Wracamy do busa. W punkcie Leliv przechodzimy kontrolę dozymetryczną i wracamy do Czarnobyla. Tu obfita obiadokolacja i relaks przy piwie. Potem
spać. Ten mokry i zimny dzień dał się we znaki wszystkim.
Zona - dzień drugi
Rano okazuje się, że większość śniegu się już stopiła. Nad Czarnobylem zalega jednak gruba warstwa niskich chmur, a na północy, tam gdzie jedziemy - mają
one ponurą, granatową barwę. Zatrzymujemy się w sklepie w pobliżu straży pożarnej, robimy niewielkie zakupy. Dziś spędzimy cały dzień na nogach, trzeba mieć
ze sobą jakieś batoniki czy bułki i wodę. Zaczyna lać... na szczęście gdy mijamy punkt kontrolny w Leliv deszcz ustaje. Podjeżdżamy nad kanały z wodą
chłodzącą. Mgła jest tak gęsta, że nie widać nawet pobliskich chłodni kominowych. Przejeżdżamy mostem na drugą stronę i podjeżdżamy pod instytut rybacki.
Jezioro Czarnobylskie, a właściwie to, co z niego pozostało po ciągłym obniżaniu jego poziomu jest niemal niewidoczne. Idziemy przez budynki z pojemnikami
na ryby i z klatkami po zwierzętach, przechodzimy na ich tyły. Tu mijamy wrak wozu strażackiego, liczne hot-sport w jego okolicy i idziemy na groblę
przebiegającą środkiem jeziora. Nic nie widać, więc dość szybko wracamy do busa. Zwiedzamy jeszcze sam budynek instytutu, ale byłem tam wiele razy i
jego zrujnowane wnętrze nie robi na mnie żadnego wrażenia. Wsiadamy i podjeżdżamy kawałek w stronę chłodni kominowych. Gdy wysiadamy przy placu Novarki
opada nas znów sfora psów, a wraz z nimi maleńki, słodki szczeniak. Wszyscy zachwyceni robią mu zdjęcia. Pora jednak iść do chłodni. W tej która była niemal
ukończona pojawiło się na betonowej konstrukcji wielkie malowidło przedstawiające likwidatora awarii. Przyznam - naprawdę dobrze wykonane. Idziemy do
drugiej chłodni, ale w jej środku jest pełno wody i błota, więc postanawiamy wrócić do tej większej. Gdy patrzy się w górę wyraźnie widać błękit nieba, choć
nad samą ziemię ciągną się mgły. Ale jeszcze godzina-dwie i ma szanse zrobić się piękna pogoda. Wracamy do naszego busa, psy wraz z małą piszczącą kulką
znów nas opadają. Tym razem rzucamy im jakieś kabanosy, które natychmiast znikają w ich pyskach.
Jedziemy pod samą elektrownię. Najpierw zatrzymujemy się pod budynkiem administracyjnym. Pod pomnikiem poległych strażaków i pracowników Wołodia opowiada
o przebiegu samej katastrofy, o akcji ratunkowej i o likwidacji szkutków awarii. Po dłuższej chwili jedziemy pod sam sarkofag. To już ostatnie dni,
kiedy można go jeszcze zobaczyć. NSC jest ukończony i gotowy do nasunięcia. Za miesiąc stary sarkofag zniknie w jego wnętrzu. Robimy zdjęcia, oczywiscie każdy
mierzy poziom promieniowania, który jak zwykle wynosi kilka µSv/h. Pogoda wyraźnie się poprawia. Mgła rozprasza się, wychodzi słońce i błękit nieba.
Po kilkunastu minutach pod sarkofagiem pakujemy się do busa i jedziemy pod betonowy pomnik miasta Prypeć, który pięknie wychodzi na fotografiach w tych
warunkach. Sprawdzam poziom skażenia po drugiej stronie szosy. Tu już przy ziemi jest ok. 20 µSv/h, jest to obszar Czerwonego Lasu. Jedziemy na pobliską
stację kolejową Janów. Słońce wyciąga całą gamę kolorów z zardzewiałych wagonów i porzuconych lokomotyw. Stacja sama w sobie nie jest zbyt ciekawa,
ale przy dobrym świetle jest to wiele wdzięcznych miejsc do fotografii. Jedziemy jeszcze kawałeczek dalej, do miejsca gdzie jakoś dotąd nigdy nie
trafiłem. To złomowisko na którym stoją silnie skażone transportery opancerzone i buldożer. Jest tu też sporo szczątków po różnych pojazdach, kiedyś
było ich z pewnością więcej. Mierzę poziom promieniowania przy łyżce buldożera i sięga on 60 µSv/h, więc widac że używano go do likwidacji skażeń.
Dlaczego trafił w to miejsce i dlaczego tu został? Nie mam pojęcia. Nieco dalej w polu leżą kolejne pordzewiałe wagony.
Wracamy do głównej drogi i jedziemy do Prypeci. Pozostało nam pół dnia, pogoda zrobiła się wspaniała, trzeba to maksymalnie wykorzystać. Po minięciu
posterunku strażników skręcamy w lewo i dojeżdżamy pod fabrykę "Jupiter". Wowa daje mi radio i mówi żebym sobie poszedł gdzies gdzie chcę w okolicy, a
potem jakoś dołączył do grupy. Idę więc na 16-pietrowiec, który stoi w pobliżu. Na nim jeszcze nie byłem, pogoda zrobiła się świetna, więc z góry będą
dobre widoki. Mijam kolejne piętra, robi mi się coraz cieplej. Nie za bardzo rozumiem ideę klatki schodowej gdzie aby wejść na kolejne piętro... trzeba
wyjść na balkon. Tak musiało uciekać z budynku mnóstwo ciepła, a nie ma to żadnego sensu, wręcz utrudnia poruszanie się po schodach, bo na każdym
piętrze trzeba było przejść przez dwoje drzwi. Teraz jednak większości drzwi już nie ma, wiec po prostu wchodzę coraz wyżej, z zakrętem na balkonie co
piętro. Wreszcie drabinka i wyjście na dach. Widok jest świetny, zwłaszcza na samą elektrownię i na pobliskie zakłady "Jupiter". Stąd moje radio wyłapuje
jakieś rozmowy po ukraińsku, prawdopodobnie robotników pracujących przy elektrowni. Robię kilka zdjęć i ruszam w dół. Po chwili wychodzę bocznym wyjściem,
dyskretnie rozglądam się czy nie idzie jakiś strażnik i szybkim krokiem wracam do Jupitera. Widzę już osoby z naszej grupy, jak wspinają się po kolejnych
pietrach zewnętrznej klatki budynku biurowego. Nie muszę więc nikogo szukac przez radio, tylko sam podążam tą klatką w górę, na sam dach budynku. Tam
spotykam większość grupy. Część ludzi jeszcze zwiedza niższe piętra. Z dachu robię kilka zdjęć, widoki są zbliżone jak z 16-piętrowca, ale jednak jesteśmy
nieco niżej. Część grupy idzie do hal produkcyjnych, ja wraz z kilkoma osobami jeszcze zwiedzam drugi z biurowców. Jest on ogólnie w gorszym
stanie, z sufitów leje się woda, na podłogach rośnie mech. Znajdujemy pulpity sterownicze do robotów przemysłowych, dokumantację, jakiś sejf, a nawet saunę.
Potem schodzimy na dół i próbujemy odszukac resztę grupy. Wywołany przez radio Wołodia mówi, że są w halach produkcyjnych. Idziemy wokół budynków, wreszcie
natrafiamy na grupę, która już jedną z hal obeszła. Teraz zwiedzamy kolejną, mniejszą, położoną w bocznym budynku, ale za to na dwóch piętrach. W tym budynku
jeszcze nie byłem. Tutaj również zachowały się jakieś resztki maszyn. Potem idziemy jeszcze do głównej hali, gdzie maszyn nie ma, ale jest dużo pozostałości,
metalowych taśm, plakaty na ścianach. Odkrywam dziwne pomieszczenie, wyłożone misterną ceramiką, z ozdobnymi żyrandolami. Wchodzi się do niego
bezpośrednio z hali fabrycznej, więc pasuje tu jak pięść do nosa, nie za bardzo mam pomysł co tu mogło być. W końcu opuszczamy halę, wracamy jeszcze do tego
drugiego biurowca, w którym już byłem z kilkoma osobami. Obchodzimy raz jeszcze jego piętra, robię kolejne zdjecia. Wreszcie koniec zwiedzania tych
zakładów. Wsiadamy do busa i jedziemy kawałek na południe, do słynnego chwytaka. Tu każdy sprawdza poziom promieniowania, fotografuje się. To niewątpliwa
atrakcja. Z tyłu mierzę ponad 350 µSv/h, więcej nie udaje mi się wyłapać, choć wiem, że mierzono tu nawet 1,5 mSv/h. Nie jestem jakimś fanatykiem
skażonych rzeczy ale niewątpliwie chwytak przyciąga. Po kilku minutach pora na dalszą część zwiedzania.
Idziemy do pobliskiej remizy straży pożarnej, potem na drugą stronę ulicy do komendy milicji. Wchodzę po zardzewiałej drabince na dach. Widok z wysokości
8-10 m jakiś zbyt szczególny nie jest, ale na dachu znajdują się... kabiny od ciężarówek. Kto i po co je tu umieścił? A przede wszystkim - jak?
Musiał użyć dźwigu, ale ciężko mi zrozumieć, po co robić sobie tyle zachodu. Wracam na dół, grupa idzie przez ciemny korytarz pomiędzy celami dla
więźniów, robimy sobie grupowe zdjęcie "za kratkami". Potem schodzimy niżej, do podziemnej strzelnicy. Nadal leżą tu pordzewiałe pociski pistoletowe.
Znów w górę, potem na zewnątrz, głównym wyjściem, mijając mapę-makietę Prypeci. Wsiadamy w busa i przejeżdżamy na przeciwległy skraj miasta, pod szpital.
Po drodze spotykamy Arka Podniesińskiego i Michała, kolegę z którym byłem już 3 razy w Strefie. Są obwieszeni sprzętem fotograficzno-filmowym, przygotowują
jakiś materiał. Najpierw idziemy wzdłuż nabrzeża, na debarkader, czyli pływającą przystań. Podziwiamy widoki, robimy kilka zdjęć. Sama barka jest
jednak mało ciekawa. Pod szpitalem Wołodia daje nam godzinę na swobodne poruszanie się po wszystkich pomieszczeniach. Wraz z jedną z koleżanek idę
kolejnymi piętrami, zaglądając do wszystkich pomieszczeń. Niewiele jednak zostało, a mam wrażenie że jest coraz mniej sprzętu. Idziemy do głównego wejścia, by
zmierzyć poziom promieniowania pozostawionego tam fragmentu ubrania jednego ze strażaków. Ale akurat jest tam przewodniczka z niewielką grupą, która też
to mierzy i tłumaczy im wszystko po angielsku. Nie chcę jakoś przeszkadzać, szczególnie że oni idą zdyscyplinowani niemal za rączkę, a my sobie chodzimy
jak chcemy. Po obejrzeniu pierwszego piętra wracamy jednak do wejścia, teraz są tam 3 osoby i też coś mierzą. Trudno, zaczynam mierzyć i ja. Jeden z
tamtych zagaduje po angielsku "Hello, where are you from? Which country?". Odpowiadamy ze "We are from Poland, from Warsaw". A on na to "To dlaczego
my k... po angielsku rozmawiamy?". Wybuchamy śmiechem. Okazuje się, że to grupa z forum strefazero.org. Chodzą dość luźno po Prypeci, jak to mają w
zwyczaju. Zamieniamy kilka zdań, mierzymy skażoną szmatkę. Ma 200 µSv/h, więc dużo. Wracamy na górę, zwiedzamy kolejne piętra, gdzie może oprócz
ciekawej kliniki ginekologiczno-położniczej nie ma nic nadzwyczajnego. Potem idziemy jeszcze łącznikiem do drugiego budynku, w którym pozostało jeszcze
mniej. Godzina powoli mija, wychodzimy więc przed szpital i tam powoli zbieramy całą grupę.
Dzień powoli się kończy. Sugeruję Markowi, że dziś jest piękna pogoda, jutro zapowiadają deszcz. Może lepiej więc dziś wejść całą grupą na 16-piętrowiec?
Marek jest podobnego zdania, przekonuje więc do tego pomysłu Wołodię. Jedziemy na koniec ul. Bohaterów Stalingradu, gdzie stoją obok siebie dwa takie
budynki. Wchodzimy całą grupą na dach jednego z nich. Uff... kolejne wyższe podejście tego dnia. Po dłuższej chwili wszyscy wychodzimy na dach i
zachwycamy się piękną panoramą miasta. Co prawda od zachodu nadciągają chmury, więc nie ma pieknego zachodu słońca, ale zawsze i tak widoki są super.
Każdy robi sobie panoramę, selfie, zbliżenia elektrowni itp. Po dłuższej chwili spędzonej na dachu ruszamy w dół. Tam ładujemy się do busa i ruszamy z
powrotem do Czarnobyla. Jest już niemal ciemno, ale chcemy zajechac jeszcze w dwa miejsca. Najpierw podjeżdżamy pod żurawie nad rzeką, na północ od
elektrowni. Chwilę spędzamy pod potężnymi dźwigami, potem wracamy i jedziemy jeszcze kawałeczek - tym razem aby zobaczyć wrak działa samobieżnego
ISU-152. To już ostatnia atrakcja na dziś. Wracamy do Czarnobyla. Przechodzimy jeszcze kontrolę dozymetryczną - akurat jest to godzina powrotu zmiany z
elektrowni, więc chwilę to wszystko trwa, bo wokół kłębi się tłum pracowników. Wreszcie nasz hotel. Jemy obiadokolację, potem zestawiamy stoły w jeden
i robimy małą imprezę. Są z nami też spotkani w Prypeci Arek i Michał, więc dość długo dyskutujemy. W końcu jednak pora spać. Jutro też jest długi dzień.
Zona - dzień trzeci
Rano jedziemy znów na północ, do Prypeci. Zatrzymujemy się jeszcze w sklepie i kupujemy podstawowe rzeczy plus pamiątki. Pogoda nie zapowiada się zbyt
ciekawie. Niskie ponure chmury, na dodatek zaczyna padać. Jednak gdy ruszamy, to po kilkuset metrach wyjeżdżamy na suchą drogę. Przekraczamy punkt Leliv,
a po kilku minutach dojeżdżamy pod elektrownię. Zatrzymujemy się nad kanałem z woda chłodzącą. O ile wczoraj nie było widać nawet pobliskich chłodni
kominowych, to dziś cała elektrownia pieknie się prezentuje. Robimy pamiątkowe zdjęcia całej panoramy. Dalej jedziemy prosto do Prypeci, objeżdżając
budynek elektrowni od południa. NSC widać w całej okazałości. Jeszcze tylko kilka dni i IV blok zniknie w jego wnętrzu. Widziałem na własne oczy
przesuwanie pierwszej połówki NSC, nasuwania nie zobaczę, ale nikt z turystów go nie zobaczy, bo na czas tej operacji Strefa będzie zamknięta. Jedziemy
przez wiadukt nad torami kolejowymi, mijamy bramki Prypeci. Pogoda wyraźnie się poprawia. Plan na dziś to pierwsza dzielnica, centrum miasta i
dzielnice północne. Jedziemy Prospektem Lenina, wysiadamy przy Białym Domu. Przez podwórka docieramy do naściennej mozaiki. Widziałem ją tylko raz.
Kiedyś w ogóle mało kto ją widział. Do momentu jak w zeszłym roku Arek wyciął zasłaniające ją krzaki. Teraz każda grupa tu się zatrzymuje, bo obiekt
jest bardzo ładny. Potem idąc przez tereny pierwszej dzielnicy mijamy przedszkole "Słoneczko", zawalającą się szkołę nr 1. Dołącza się do nas pies,
którego już wczoraj spotkaliśmy. Merda wesoło ogonem, cały czas podąża za nami. Widać, że czeka na poczęstunek, ale akurat nikt z nas nie ma przy
sobie żadnych psich przysmaków, wszystko zostało w busie. Zaglądamy do przyszkolnej szklarni, a potem idziemy do kawiarni "Prypeć" i pobliskiej
przystani rzecznej. Oglądamy budynki, podziwiamy kawiarniane witraże zachowane w niezłym stanie. Na schodkach znajdujemy miejsca z podwyższonym
poziomem napromieniowania. W końcu wychodzimy na ulicę Kurczatowa i zmierzamy do kina "Prometeusz". Przed nim w czasach świetności miasta stał pomnik
Prometeusza, który teraz stoi przed elektrownią. Przechodzimy przez ciemną salę kinową, wychodzimy drugą stroną budynku, obok szkoły muzycznej.
Na jej ścianie frontowej jest kolejna piękna mozaika, wspaniale prezentująca się w promieniach słońca. W szkole wchodzimy na piętro, a potem do sali
koncertowej, gdzie do dziś stoi fortepian. Potem wychodzimy na główny plac miasta, w pobliżu Domu Partii, w którym po ewakuacji mieściło się
centrum administracyjne "Kompleks".
Przemierzamy główny plac miasta, zahaczamy o sklep wielobranżowy a potem idziemy do "Energetyka" gdzie grupa rozdziela się, przemierzając na własną rękę
różne pomieszczenia. Mijam główną salę teatralno-kinową, wchodzę na piętro. Tam jest druga, mniejsza sala, jakieś puste pomieszczenia. Potem znów w dół,
do sali gdzie sa pozostałości ringu bokserskiego. Kawałek dalej - duża sala gimnastyczna, skąd roztacza się widok na wesołe miasteczko. Zbieramy się
z powrotem w całość i opuszczamy "Energetyka" bocznymi drzwiami. Na niewielkim budynku miejskiego szaletu pojawiło się artystyczne malowidło
przedstawiające wilka. Wczesniej na murach "Energetyka" widzieliśmy inne, przedstawiające niedźwiedzicę z niedźwiadkiem. Gdy docieramy w okolice wesołego
miasteczka widzę kolejne, przestawiające stado jeleni. To bardzo świeża rzecz, wczoraj w bardzie w "Dziesiątce" widziałem chłopaków którzy to malowali
i nawet zamieniem z nimi kilka słów, a Michał pokazał mi to na zdjęciach. Nie jestem więc zaskoczony. Malowidła sa doskonale wykonane, wręcz artystyczne.
Nie popieram może takiej twórczości w Prypeci, ale trzeba oddać autorom ich profesjonalizm oraz fakt że to są rzeczy neutralne a nie jakieś bohomazy.
W wesołym miasteczku wszyscy ruszają do diabelskiego młyna. Mam już jego wiele zdjeć, oczywiście dla spokoju sumienia robię kolejne, ale nie jestem zbyt
zadowolony, bo w kadrze cały czas ktoś jest. Szukając ciekawych ujęć fotografuję młyn od dołu i okazuje się że wychodzi ciekawa kompozycja. Inni wolą
wchodzić do wagoników i fotografować się w nich. Dla każdego coś miłego.
Mam tu plan na krótkie oderwanie się od grupy. Ostatnio od różnych znajomych
zajmujących się tematyką Strefy uzyskałem kilka informacji o ciekawostkach. Jedna z nich jest właśnie w pobliżu. Idę tam wraz z koleżanką.
Marek postanawia nam towarzyszyć. Stwierdza, że dziś jest sobota,
do Prypeci przyjeżdża teraz mnóstwo ludzi i ochrona jest czujniejsza na łażenie samopas, więc woli być z nami. Rozumiem go dobrze, nie chce mieć jakiś
kłopotów w wyniku jakiejś wpadki. Wchodzimy do jednego z budynków, udajemy się na trzecie pietro.
Jest... w mieszkaniu leżą jakby śpiące, zmumifikowane zwłoki psa. Widać że dokonał żywota czekając na właściciela. Na szyi nadal ma obrożę. Przykre to,
Ola wręcz nie może na niego patrzeć, choć lojalnie uprzedzałem co tu zastaniemy. No cóż, dla mnie jest to jednak kolejna prypecka ciekawostka. Wracamy
szybkim krokiem do naszej grupy, która tymczasem obejrzała stadion miejski. W okolicy przedszkola "Czeburaszka" doganiamy resztę. Przez kilkanaście minut
obchodzimy wnętrza budynku przedszkola. Jest tu mnóstwo ciekawych rzeczy - od łóżeczek, przez zabawki i dziecinne rysunki, aż do ubranek. Opuszczone
przedszkola zawsze robiły na mnie o wiele większe wrażenie niż martwe zwierzęta. Gdy wychodzimy na zewnątrz okazuje się że grupa się bardzo mocno
rozciągnęła. Niektórzy już odeszli kilkaset metrów wraz z Markiem. Ktoś idzie z nami, a Wołodia niecierpliwi się, nie mogąc się doliczyć jednego kolegi,
który zawieruszył się gdzieś w przedszkolu. Idziemy szybkim krokiem do szkoły nr 3. Ta słynna szkoła z wysypanymi na podłogę maskami gazowymi.
Tam każdy próbuje uchwycić jakąś szczególną kompozycję tego niecodziennego elementu wystroju wnętrza. Ludzie odwiedzający to miejsce ciągle coś zmieniają,
za każdym razem jest tu coś innego. Tym razem jedna z masek z długą rurą i pochłaniaczem wisi z sufitu, a pomiedzy bałaganem na podłodze stoi krzesełko,
na którym siedzi lalka obrana w dziecięcą maskę. No cóż, to wdzięczny temat fotograficzny, więc nie ma się co dziwić. Rozchodzimy się po szkole. Idę na
górę z Olą, z którą wcześniej oglądałem mumię psa. Robimy zdjecia radzieckim gazetkom ściennym, plakatom które na modelu rakiety "Sojuz" wyjasniają
siły działające na kosmonautów, starym książkom itp. Wychodzimy nawet na sam dach szkoły. Gdy radio w kieszeni odzywa się nawołując na zbiórkę ruszamy w
dół jedną z bocznych klatek schodowych. Jak na komendę zaczynamy kaszleć, kichac i łzawić. Pieką nas oczy i bolą gardła. Jakby ktoś rozpylił tu
gaz łzawiący. Z pewnością tak nie było, więc zaczynam się niepokoić, czy w wilgotnym powietrzu nie unoszą się opary jakiegoś kwasu z pracowni chemicznej
i czy nas to jakoś nie poparzy. Nie plujemy jednak krwią, a kilka głębokich wdechów na zewnątrz wyraźnie pomaga. Uff... nie wiem co to było, ale
poczułem się niepewnie.
Przedostatnim punktem jest pobliski basen "Lazurowy". Oczywiście znany mi dokładnie i dogłębnie, ale zawsze chętnie tam wracam. Najpierw odwiedzamy mały
brodzik dla dzieci, potem salę gimnastyczną gdzie... spotykamy malutkiego, puchatego kociaka. Miauczy przyjaźnie. Nie wygląda na zabiedzonego, wręcz
przeciwnie. Wszyscy go głaszczą. Nawet pies, który cały czas podąża za nami, merda ogonem i przyjaźnie się do niego odnosi. Okazuje się, ze kociak
ma tu jakiś talerzyk, na nim mleko, obok stoi puszka po konserwie - źle nie ma. Pora jednak skończyć zachwyty nad miauczącą kulką i iśc na główną salę
basenu. Nigdy tego nie robiłem, zawsze było mi szkoda się brudzić. Ale tym razem wdrapuję się na główną wieżę i staję nad basenem. To kilkanascie metrów,
wysokość 3-4 pietra. Robi to już niezłe wrażenie. Schodzę na dół, na wieżę wdrapuje się jeszcze kilka innych osób. Potem już całą grupą schodzimy
do podziemi basenu. Są tu wielkie zbiorniki po chlorze i urządzenia klimatyzacyjne i wentylacyjne. Zachowane w bardzo dobrym stanie, turbiną można
poruszyć używając jednej ręki. Pora opuszczac basen, szczególnie że Marek co chwila nawołuje nas przez radio. Ostatnim obiektem w Prypeci jest
budynek poczty. Ciekawostka, choć dość niewielka. Byłem tu już zresztą kilka razy. Kusi mnie by urwać się jeszcze na moment by zobaczyć drugą z ciekawostek
o których niedawno się dowiedziałem, ale wiem że czasu mało, mijają nas 2 duże autokary turystów, więc niezbyt mam możliwość. Trudno, innym razem.
Pakujemy się do busa i Prospektem Lenina opuszczamy miasto. Obiad jest o 14, a Strefę mamy opuścić o 17. Co więc będziemy robić przez ten czas? Przecież
nie będziemy się pakować 2 godziny. Wołodia ma coś ekstra w zanadrzu, tylko to coś ekstra położone jest blisko Ditiatek. Dlatego pojedziemy tam
już wyjeżdżając ze Strefy. Po szybkim obiedzie w Czarnobylu, po prysznicu i pakowaniu ruszamy na południe. Marek wspomniał żeby tylko zostawić na nogach
te buty w których chodziliśmy w Strefie. Jedziemy na cmentarzysko skażonych pojazdów w Rosoce. To kilkanaście kilometrów na zachód od głównej drogi.
Wjazd tam jest nielegalny i można zarobić spory mandat, ale tam kontrole zdarzają się bardzo rzadko. Po dłuższej jeździe docieramy na miejsce. Główny
plac gdzie stały pojazdy i smigłowce jest już pusty. Większość wywieziono, ale spora część złomu spoczywa na dwóch mniejszych placach, które odwiedzamy.
Otacza nas morze pordzewiałych wraków i ich fragmentów. Kabiny, podwozia, koła, silniki śmigłowców, całe autokary i transportery. Są tu też dwie
amfibie które sa bardzo silnie skażone. Sprawdzamy dozymetrami. Mój Polaron Prypiat mający zakres do 200 µSv/h wychodzi tu poza skalę, więc poziom jest
jeszcze wyższy. A ponoć na ich górnych częściach jest jeszcze więcej. Chwila zabawy, jeszcze trochę zdjęć i wracamy do busa. Z Markiem otwieramy jakąś
butelkę by opić kolejny wyjazd. Tylko kilka łyków mocnego alkoholu, ale to zawsze jakoś miło się pamięta. Wracamy do głównej drogi przez zarośla i
bagna. Potem skręcamy w prawo, w stronę Ditiatek. Na punkcie kontrolnym żegnamy się z Markiem, wszyscy przechodzimy kontrolę dozymetryczną. Śmiejemy
się z staroświeckiego telefonu na ścianie, który zaczyna sam z siebie dzwonić. Pora jechać dalej.
Powrót
Wracamy przez Iwanków. Pod marketem spotykamy się z drugim kierowcą. Robimy zakupy, fotografuję pobliski pomnik ofiar wojny afgańskiej. Potem ruszamy
w dalszą drogę do Polski. Jedziemy nawet w miarę szybko, ale na granicy wszystko ciagnie się i ciągnie. Zapowiada się wiele godzin stania. Jednak
w końcu puszczają nas przed wielki ukraiński autokar. Szybko sprawdzają nasze paszporty i bagaże. Uff... Polska. Zapadam w sen z którego budze się
dopiero w Warszawie. Dziś była zmiana czasu, jest dopiero 5 rano, więc bardzo wcześnie. Kolejny czarnobylski wyjazd przechodzi do historii.